Dokarmianie przez klikanie

sobota, grudnia 25, 2010

Jaki to był film?

Też z wczorajszego wieczoru.
K. i P. integrują się na miękkim podłożu i słyszę trawestację cytatu z lubianego przeze mnie filmu, a brzmi to tak:

- Uszka, oczki, nosek, ogonek, brzuuusio. Piesek.

To chyba już wiecie, jaki to był film :) Wiecie?

Wigilia ;)

Koty, zakręcone pracą i przyzwyczajone do robienia zakupów w ostatniej chwili, zostały wczoraj popołudniu jakże niemile zaskoczone...

Wszystko pozamykane, gdzie niegdzie transparent: Kotom spóźnialskim mówimy precz! ;) Udało się kupić wódkę. Dobrze, że aż tyle. Koty zostały więc z tym, co w domu... Czyli opcja może nie tak, że "w naszej lodówce nie znajdziesz nawet lodu", ale niewiele lepiej.

Ale Koty nie po to są twardymi Kotami, aby się łamać z takich durnych powodów. Tak więc wczoraj, jedząc rybki z puszki i karmiąc Pimpi granulkami Franza, podśpiewywały sobie wesoło: Za to mamy wódkę!
Podobnie, gdy konstatowały, że kończy się masło i nie ma ulubionej kawy: Ale jest wódka!

Nie powinien więc absolutnie was dziwić fakt, że gdy K. uczył Pimpi, co ma mówić o północy, to wyglądało to następująco:
- Pimpi, powtórz - wóód-kaa. Wódka. Nie, nie dawaj mi teraz buzi, powtarzaj za mną: wód-ka...

I wam też życzę bardzo, bardzo wesołych świąt :) Buziaki wszystkim!

P.S. Po opublikowaniu przeze mnie tego posta na fb,  znajomy mnie zapytał, czego powtarzania Franz był uczony. Odpowiadam: niczego, ponieważ żaden myślący człowiek nie próbuje wytresować kota.

poniedziałek, grudnia 20, 2010

Fajną książkę wczoraj czytałam...

...momenty były ;)

Dostałam w prezencie - coś wspaniałego, dosłownie wspaniałego, bo ta książka to "Historia smaku" Bryana Bruce. To jedna z tych pozycji, gdzie chciałoby się, aby autor tak nawijał przez sześćset dużych tomów, a nie przez przykrótkie dwieście stron formatu zbliżonego do B5. To niesprawiedliwe, bo ledwie się rozkręciłam, a tu już koniec :(

Polecam z całej duszy, kupujcie bez wahania. Wiele z informacji tam zawartych było mi już znanych, ale przynajmniej drugie tyle to rzeczy nowe, o których nie wiedziałam, co dobrze świadczy o poziomie merytorycznym, bo wiecie przecież, że staram się być z kulinariami na bieżąco i wiedzę na ten temat mam zdecydowanie powyżej przeciętnej, więc zaskoczyć mnie czymś nie jest łatwo.

Czyta się wspaniale... gawędziarski styl, humor sytuacyjny, no... Tylko jedna uwaga - podczas czytania takich książek musimy mieć pod ręką coś do pogryzania, bo w przeciwnym wypadku pożremy się od środka... No to już: miska pyszności, ciepły pled i czytamy :)

niedziela, grudnia 19, 2010

Bo najfajniejsze...

... są dowcipy sytuacyjne ;)

Czas i miejsce akcji: wczorajszy wieczór, u nas. Przychodzi przyjaciel - na śledzie i w celach ogólnotowarzyskich. Różne ma dla nas wziątka,  między innymi rum. Ale zastrzega, że on nie będzie tak za bardzo pił, bo prosto od nas idzie do pracy.

Zasiadamy sobie wszyscy w pokoju, Mąż Zjawiskowy zgłasza się do zrobienia herbaty z rumem, wychodzi do kuchni, po chwili wraca. Stawia kubek przede mną, drugi przed sobą. Czekamy na ciąg dalszy, ale nie jest przewidziany, bo MZ siada. Mnie i przyjacielowi oczy wychodzą z głowy prawie zupełnie, miny po prostu mamy bezcenne...
- A X. nic nie dasz?! - wykrztuszam w końcu.
Zdziwiony MZ:
- No przecież mówił, że nic nie będzie pił...
X:
- No tak, ale nie aż do tego stopnia...

sobota, grudnia 18, 2010

Duszoszczypatielnyj

Na fb coraz więcej nawoływań o chociażby domy tymczasowe dla kotów, którym tak trudno przeżyć mrozy skuwające nasz świat. Prosi się i robi się akcje mające zwierzakom dać choćby trochę jedzenia i kawałek koca.

Tak od siebie to powiem, że klikam na wszystko, co służy pomocy tym bezdomnym stworzeniom, bo gdzieś w środku czuję się winna, że mogę dać dobry i spokojny dom tylko dwojgu. Że może mogłabym jeszcze czemuś trzeciemu, ale wtedy włącza się rozsądek z suchą informacją, że nie mieszkam u siebie i że ta chwilowa stabilność to nic pewnego i wzięcie sobie na łeb kolejnej odpowiedzialności nie jest dobrym pomysłem.

Za kilkanaście dni minie rok od czasu, gdy złamaliśmy się wewnętrznie i wzięliśmy Franza. Jedynaczka Pimpi nie kochała go od początku, nie pokochała przez ten rok i prawdopodobnie nie pokocha już nigdy. Z wzajemnością zresztą... Ale zwierzaki to na szczęście nie ludzie. Wypracowały sobie jakiś tam konsensus, daleki od oczekiwanej sielanki, ale jednak i... I przeżyliśmy jakoś szczęśliwie ten rok; nie sądzę też, aby kolejny miał być gorszy.

Dać dom jest trudno. Dać spokój i szczęście - niewyobrażalnie trudniej. Ale warto zaryzykować, nawet gdy sam pomysł nie wydaje się z początku być zbyt mądrym. Jest bowiem ogromna szansa, że jeśli intencje będą dobre, to się jakoś tam samo poukłada.

Myśleć, myśleć. Po to to napisałam.

sobota, grudnia 11, 2010

Kanapowo

Siedzą sobie K. i Q. i Pimpiak na kanapie.

Franz przyłazi ze stanowiska płoszenia gołębi (na parapecie) i wciska się na fajną kanapową miejscówkę przy K. Na to K. czule:
- O, kiciuś! Przyszedłeś do pana, bo ci smutno?
Q.:
- Akurat, pupa mu zmarzła, to przylazł. Przecież on ma uczuciowość młotka. Pięciokilowego...

Pimpi psychicznie nie wytrzymuje sąsiedztwa i schodzi z kanapy. Po sekundzie Franz też schodzi z fajnej miejscówki. Błąd, bo Pimpi wraca na włości, uprzednio zaganiając Franza na jego biurko. Zestresowany F. uzupełnia kalorie (akurat, zestresowany, phi) i wraca na posterunek płoszyciela gołębi, choć one od dawna już śpią.

P.S. Policzyliśmy ostatnio posłania F. Wyszło nam 16. Policzyliśmy ponownie, bo nie chciało nam się wierzyć... Wyszło 17, bo właśnie zdążył wynaleźć kolejne, gdy tak sobie liczyliśmy.
P.P.S. Ostatnio pokazałam K. zdjęcia kota. Reakcja: No, kot i co z tego? Ja: Ale to Franz. K: Żartujesz! Przecież to jakiś smutny kot, nie Franz! (to były stare zdjęcia F. sprzed roku - chyba jednak trochę się zmienił ten pięciokilowy młotek ;).

Już lepiej

Wczorajszy dzień był: rozczarowujący, nieudany, śnieżysty, bez żadnych plusów, upierdliwy pod każdym względem, beznadziejny i za długi.

Takie dni wkurzają mnie głównie dlatego, że nie mam wpływu na to, co się wydarza. Co mi z tego, żem punktualna do bólu, skoro w firmie Z. czegoś nie przewidziano, za górami za lasami - panienka X. zwleka z kasą od września, a z kolei kilka ulic obok - panu Y. termin się wydłużył. To jak śnieg - na to się nie poradzi i tylko można się bezsilnie i nieefektywnie wściekać i wraca się do domu bez chęci do czegokolwiek...

Dziś już na szczęście lepiej, nie jakoś tam bardzo lepiej - trochę lepiej, bo przynajmniej nie traciło się czasu na rzeczy nieudane, a zamiast tego zrobiło się to i owo od rana. Mam nadzieję, że do wieczora zrobi się jeszcze więcej.

"Na pohybel wszystkim. To jest dobry toast, za to z tobą wypiję."

niedziela, listopada 28, 2010

Najlepsza pora dnia

Zaczyna się czasem już o trzeciej trzydzieści, czasami o czwartej czy za kolejne pół godziny...

Pierwszy jest pstryk na listwie czyli światło, dźwięk i podłączenie się do świata ;) To moja działka, w tym czasie Mąż Idealny już robi kawę, ja z kolei sprawdzam zawartość misek Futerek i uzupełniam.
No, dobra - kawa jest, papieros zapalony, czas sprawdzić newsy, maile i fb - gdy my śpimy, świat tworzy content ;) Na zapoznaniu się z nocna produkcją schodzi pierwsza kawa.

Czas na drugi kubek i już prawdziwa pracę. Ja czytam zaległości i planuję zadania na dziś. MI konferuje na tematy fachowe z zaprzyjaźnionym webmasterem, osiągalnym - bo jeszcze nie zakończył dnia poprzedniego. Franz śpi na maszynie do szycia, zbierając energię na późniejsze śledzenie tych wstrętnych ptaszków za oknem. Pimpi na złocistej poduszeczce pieska pałacowego też śpi, leżąc między nami.

Trzeci kubek: teraz już jesteśmy całkiem rozkręceni i pracujemy pełną parą (nomen omen), od czasu do czasu dyskutując na temat obecnych i nowych rzeczy, podsyłając sobie linki, konsultując się i tak dalej. Nigdy później w ciągu dnia nie zrobimy tak dużo w tak krótkim czasie, ile teraz.To zdecydowanie najlepsza pora dnia :)

środa, listopada 24, 2010

Najsprytniejszy deser świata

Czemu najsprytniejszy? Bo ekstremalnie tani, błyskawiczny i z mnóstwem zastosowań.

Kupujemy najzwyklejszą pitną czekoladę w saszetkach, fix do bitej śmietany Dr Oetkera oraz śmietankę 36% (może być również 30-ka). Na osobę bierzemy saszetkę czekolady, pół szklanki śmietany i pół paczki fixu.
Początek przepisu: śmietanę ubijamy z czekoladą przez chwilę, dodajemy fix i jeszcze chwilkę ubijamy; koniec przepisu.
Cóż my z tym możemy zrobić? W zasadzie wszystko z wyjątkiem podgrzewania.Wymienię zastosowania, które już wypróbowałam, ale na pewno nie są to wszystkie możliwe:

  • nałożyć do pucharka i podać jako krem z dodatkami lub bez
  • zamrozić i podać jako lody (tu już nie będzie taki błyskawiczny oczywiście)
  • nałożyć do gotowych kruchych babeczek
  • potraktować jako krem do ciasteczek składanych po dwa
  • użyć jako kremu do delikatnego biszkoptu (ew. zrobić roladę biszkoptową)
P.S. Klikajcie, proszę, na miseczkę u góry, ta reklama tam będzie na razie na stałe. To taki pajacyk dla bezdomnych zwierzaków.

wtorek, listopada 23, 2010

Aaale dłuuuga przerwa była...

No, była, była, ale kiedy piszę dużo różnych rzeczy, to czasem jestem tak "wypisana", że - przyznaję - nie mam siły jeszcze uzupełniać bloga, przykro mi. Nawet na fb statusu nie ustawiam, a o czymś to przecież świadczy ;)

Skoro sprawa wyjaśniona, to telegraficznie - nowości:

  • nie pracuję już w tej pracy, co to wiecie, tej do której trzy razy wracałam
  • w ogóle na razie - poza zdalnymi zleceniami, nie podejmuję pracy u nikogo, w związku z tym, że...
  • ...piszę książkę o tematyce na której się świetnie znam (nie, nie kucharską ;), a pisanie książki wymaga czasu i spokoju
  • MnM robi pierwszą dużą, płatną stronę na zlecenie i świetnie mu to idzie (bo jest zdolny i mądry, zawsze to mówiłam)
  • pomagam MnM jako doradca artystyczny, co jest miłym przerywnikiem w pisaniu
  • a w ogóle to świetnie nam się razem pracuje :)
  • futerka prognozują ostrą zimę - jedzą i gromadzą tłuszczyk, przesypiając większość czasu (szczególnie F., ale P. też niewiele mniej)
Obiecuję już nie milknąć na tak długo, tym bardziej, że to nie wszystkie newsy, będzie też druga część, a potem mój najnowszy pomysł na deser.

piątek, listopada 12, 2010

Z cyklu: Jak się to robi?

Od razu uprzedzam, historia jest prawdziwa, z wczoraj; niestety - musiałam utajnić nazwy, bowiem obiecałam, co by nie było afery ;)


Z pewnego miasta na południu kraju, z pewnego bardzo dużego zakładu z kapitałem zagranicznym, wybrała się wczesnym rankiem spora grupa osób, głównie związkowców, do stolicy. Cel - marsz protestacyjny. Nie wiem przeciw czemu, bo ja tam miałam dwoje szpiegów spoza rzeczonej firmy.

Jadą sobie, jadą, trochę piją, śpiew zbiorowy, jak to na wycieczce... Aż tu nagle, w okolicach miasta świętej wieży - trach i piętrowy autokar się zepsuł.
Dwie godziny na parkingu, na szczęście pod knajpą - kolejne lufki, śpiew, huśtawki... I w końcu (gdy jeszcze nie było wiadomo, jak się sytuacja rozwinie) ktoś wpadł na pomysł...
Kominiarki na pyszczki, transparenty w dłonie i demonstracja pod knajpą, na tle autobusu - fotki. Bo musi być dokumentacja, że demonstracja się odbyła, a jak :)

Po jakimś czasie przyjechały dwa inne autokary i zabrały połowę demonstracji (tę dolną) z powrotem do miasta na południu Polski, a drugą - górną, do Warszawy. Na demonstrację przybyli za późno (jakie za późno - przecież ona już była ;), ale nie za późno na to, aby mi to opowiedzieć, pokazać kominiarki i fotki z "demonstracji".
Ładne?

P.S. Historie publikuję za zgodą "szpiegów", pozdrawiam i czekam na kolejne spotkanie :*

niedziela, listopada 07, 2010

Roznosi mnie...

Nie, nie. Wcale nie wściekłość (jak to zazwyczaj bywa), lecz energia :)


Mnóstwo pomysłów, mnóstwo pracy, innymi słowy: wiencej sistkiego! ;)
Ale kiedy wyjdzie...
Zauważcie, że nie napisałam "jeśli" lecz "kiedy", czyli mam zero wątpliwości, a skoro taki ohydny realista jak ja ma zero wątpliwości, to znaczy że sprawa jest pewna na 200%.
Tak więc GDY wyjdzie, to Koty, Kociambry, Kociątka, Futereczka czyli MY - będą bogate i szczęśliwe. Na razie wykonały połowę i są tylko szczęśliwe. Pozostała im do zrobienia tylko ta druga połowa ;)

niedziela, października 24, 2010

Sprytna i rozgadana...

...czyli nasza nowa drukarka.


Byłam przeciwna trzeciemu sprzętowi tego typu, w dodatku to "kombajn" czyli urządzenie wielofunkcyjne - a wobec nich jestem przeciwna podwójnie. Poza tym odstraszająco podziałała na mnie zbyt niska cena. Ale K. się uparł, więc...

No i znów miał rację (inna sprawa, że takie ciągłe "manie" racji bywa czasem wkurzające) i mamy bardzo sprytną szarą zgagę ;) Objęła w wyłączne posiadanie stoliczek i drukuje, skanuje, kopiuje oraz... gada, mruczy, tłucze się, warczy - nawet Franz ją słyszy, a to o już czymś świadczy. W każdym razie niesamowicie przyjazne stworzenie i już ją lubię :)

P.S. Nie piszę, ile kosztowała, bo nikt i tak nie uwierzy ;)

wtorek, października 19, 2010

Zima idzie...

...więc w tym tygodniu w domu jak w przedwojennym dworze - zapasy się robią.


Suszą się korale z różnego rodzaju papryczek, pasztety się robią, szynki i golonki, przyprawy i sałatki, rybki się marynują, nalewki się nastawiają i takie tam różne, różniste inne pychoty na zimne dni.

Wszyscy aktywnie uczestniczą - życie przeniosło się do kuchni, gdzie ja króluję; Mąż zakupy robi (nawet po raz dziesiąty, bo czegoś własnie zabrakło) i taszczy do domu, i śmieci wyrzuca, i przyprawy trze w moździerzu - no anioł prawdziwy, bo to wszystko bez mrugnięcia okiem nawet, bez narzekania żadnego.
Zwierzaki karne jak nigdy, ale kto by nie był karny przy takiej ilości obrywek i możliwości sprawdzenia czy papryczki równo się suszą i czy wątróbka dobrze w maśle uduszona (Franz) oraz czy skórka na golonkach mięciutka, a marchewka do sałatki w sam raz (Pimpi).

Tak więc zima może sobie przychodzić, a co nam tam, phi :)

poniedziałek, października 18, 2010

Na Olimpii

Wczoraj państwo M. wybrali się w poszukiwaniu skarbów na coniedzielny bazarek na Olimpii.


Można tam kupić prawie wszystko - od kompletów nowych mebli poczynając, a kończąc na zgiętym gwoździku z lat 20-tych ubiegłego wieku sztuk raz; nie można kupić samochodów ani zwierząt. Np. czółenkowa maszyna do szycia, na korbę - w świetnym stanie za jedyne 150 złotych (do negocjacji) - cacko, oczy mi zabłysły chęcią posiadania, no ale...

Nachodziliśmy się okrutnie, ale - półżywi, po kilku godzinach, wracaliśmy lżejsi o pięćdziesiąt parę złotych, ciężsi zaś o mikserek ręczny, gadżety kuchenne, maszynkę do mięsa, łyżwy i super buty. Po pobieżnym przeliczeniu na ceny allegrowe wyszło, że zakupy są warte co najmniej dziesięć razy więcej, niż za nie zapłaciliśmy.

Muszę podkreślić, będąc absolutnym antytalentem w tej dziedzinie, że wszelkie osiągnięcia negocjacyjne zawdzięczamy jedynie panu M. - był absolutnie niezrównany w sztuce targowania :)

poniedziałek, października 11, 2010

Yes, indeed.

Koty w dzienniku są od siebie o parę pozycji oddalone (Pani M. bowiem w dzienniku jest na "D" - bo ciągle ma stary dowód, a pan M. na "M".), choć w ławce siedzą jednej - ale w końcu każdemu wolno siedzieć z kim chce ;) Do wczoraj nikt nie wiedział, kim Koty dla siebie wzajemnie są.

Angielski, od podstaw; czyli lekcję Pani od Angielskiego (PoA) zaczyna zwyczajowo od opowiadania o sobie: kto jest kim, co robi, kogo tam w domu ma, ile lat ma etc.

Ponieważ ochotników do zaczynania nie było, miłosiernie zgłosiła się pani M. i powiedziała, że ma lat ile ma, że męża ma K., nazwisko wymieniła prawidłowe (czyli M. - w tym miejscu PoA pomyślała, że kobita się z nerwów pomyliła), że kota F. M. ma, że psa-dziewczynkę P., że zero dzieci, że takie tam różne. Wszystko było OK, dopóki nie odezwał się pan M. Hmm...
Który stwierdził, że żonę ma I., że kota ma F.M., że psa-dziewczynkę ma P., że ma tyle lat co ma i nazywa się tak i tak i robi to i to...

Chciała zabrać głos kolejna osoba, ale nie mogła, bo Pani od Angielskiego wreszcie zajarzyła, że coś tu się za bardzo zgadza... Z wrażenia zapomniała polskiego i z oczami jak spodki, wyszeptała scenicznie, wskazując dla pewności palcem Koty:
- Are you married, really?
- Yes, indeed. - odpowiedziały Koty chórem, choć niewyraźnie, bo już wyły ze śmiechu, a z nimi cała klasa, do której przyłączyła się za moment PoA :)

sobota, października 09, 2010

Dzieci wesoło wybiegły...

... ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki...


No może bez "takich" flaszek (tylko powerade). No i czym się było tak stresować? Niczym. Wszystko jest bardzo super :)

- Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, lalalala, hej, hej, hej!

Tak, teraz już jesteśmy w domu i siedzimy nie przy powerade ;)



Paranoiczna panikara

...aaale się denerwuję...


Jak ja się denerwuję bardzo. Strasznie, okropnie, przerażająco. Oczywiście przesadzam w tym - jak zwykle. No i co z tego? Mogę się sobie denerwować do ogłupienia, wolno mi. Odbija mi. Dobra, byle do trzynastej, wtedy już nie będzie odwrotu.

Jeju, no po jaką cholerę mi to było? Zawsze coś sobie takiego wymyślę... No jak to po jaką? Po te nerwy teraz choćby, grrrrrrr...

piątek, października 08, 2010

Koniec tygodnia

Dziś Państwo M. vel Koty od rana żyją myślami o odbiorze swoich tygodniówek.


Znaczy jedni będą mieli tygodniówkę, a inni niestety tylko dwudniówkę, bo w ramach ratowania domowego budżetu wzięli a conto.
Pracuję nad listą zakupów (wszystkie moje wiewiórcze zapasy się wyczerpały) i zapisałam całą stronę w zeszycie. Oznacza to, że czas zacząć wykreślać, bo cudów nie ma ;)

Ponieważ nie należy być głodnym w czasie zakupów, więc wskoczyłam do kuchni i powstały "kółeczka z kremem kajmakowym":
Z ciasta francuskiego pokrojonego w paski robimy kółeczka i pieczemy; odstawiamy.
Do śmietanki w rondelku dodajemy cukier, cukier wanilinowy i trochę masła i stawiamy na małym ogniu.
W jedną przednią łapkę bierzemy łyżkę, w drugą kawę, w trzecią książkę o międzynarodowym terroryzmie, w czwartą papierosa... Nie, zaraz, człowiek nie ma tylu łapek. Ale ma mózg - niech sobie radzi. Krem się powoli gotuje, a my siadamy na stołku barowym i mieszamy, mieszamy, mieszamy...
Tak długo, aż nam się zrobi gęsty i kremowy kajmak. Ile? No przecież mówię, że długo :)
Gorący nakładamy na kółeczka i szybko idziemy do pracy i szybko pracujemy, bo wtedy szybko wrócimy, żeby wreszcie je błyskawicznie zjeść!
Na pocieszenie, wspólnie z domowa zwierzyną, dokładnie wylizujemy rondelek i łyżkę... Zawsze coś, co nie?

sobota, października 02, 2010

Nie bezy. Lepiej.

Pisałam jakiś czas temu, że z uzbieranych białek zrobimy bezy. Rzecz jasna - możemy. Ale mam dla was lepszy pomysł.


Otóż ubijacie te białka na pianę, wsypujecie dwie szklanki cukru pudru, dalej ubijacie na sztywno, dodajecie szklankę mąki, mieszacie i już. Formę dowolną wyłożyć trzeba papierem do pieczenia, wlać weń ciasto i wstawić do piekarnika (160 st. C). Piec, aż patyczek będzie suchy (ok. pół godziny).

Wyjąć, ostudzić całkiem, przeciąć na dwie lub trzy części, przełożyć jakimś białym kremem (u mnie to był taki najzwyklejszy krem w proszku, wzbogacony masłem, aromatem cytrynowym i wiórkami kokosowymi). Odstawić na noc w chłodne miejsce (ale nie do lodówki). Czekać na zachwyty po pierwszym kęsie już...

Bonus - ciastka kruche na superszybko (ilość na jedną małą blaszkę):

Bierzemy pół kostki masła, ucieramy z pół szklanki cukru, dodajemy szklankę mąki i szczyptę sody. Mieszamy, robimy z ciasta wałek, kroimy w plasterki, układamy na blasze wyłożonej papierem. Ja dodatkowo dodałam szczyptę kurkumy - pięknie barwi. Pieczemy ok. 5-7 minut w temperaturze 180 st. C. Póki są ciepłe, możemy je wygiąć w chińskie dzień dobry. Ale nie musimy wyginać. Posypywać, smarować - czym się chce lub niczym. Dłużej się pisze niż robi.

Psuje jedne...

...wszystko mi poprzestawiały :)


Pierwszy raz od wieków obudziłam się o siódmej rano. Przez teścio-psuje, które dotarły dopiero około północy, choć miały wcześniej...

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wypiło się to i owo i tymi drogami doszło się do tej skandalicznej pory budzenia. Dla ścisłości dodam, iż tylko ja się obudziłam tak hmm... wcześnie - cała reszta śpi słodko. Chyba zmienię porę śmigusa. Z kwietnia na początek października ;) Gdzie moje wiadro?

poniedziałek, września 27, 2010

Lody

Podchodziłam do robienia ich jak pies do jeża, bo...

...nie mam maszynki do lodów, nigdy nie robiłam, pora nie lodowa i takie tam. Ale w końcu się przełamałam i... Udały się! Najlepsze jakie jedliśmy w życiu :)

Tak więc muszę się z wami podzielić, jak się je robi, bo sama je wymyśliłam (poczytałam najpierw w necie, ale potem wszystko zrobiłam po swojemu). Wychodzą dwie porcje. Bardzo by się przydało takie urządzenie (lub zbliżone, ja mam podobne - kupiłam za dychę na Allegro):


Bierzemy dwa jajka, myjemy porządnie, można też sparzyć (ale bez popadania w paranoję). Oddzielamy od siebie białka i żółtka (gdy nam się białek uzbiera, to np. zrobimy bezy), żółtka w kubku posypujemy trzema łyżeczkami cukru i ucieramy na kogel-mogel, a potem dodajemy do nich kilka łyżek śmietanki 36% i jeszcze trochę ucieramy.
Resztę śmietanki (u mnie to było razem ok. 1/3 opakowania 500-gramowego) zagotowujemy z łyżeczką masła, trzema łyżeczkami cukru, dwiema kostkami mlecznej czekolady i dwiema-trzema łyżeczkami kakao (kakao najpierw wymieszać z niewielką ilością zimnej wody - bez tego zbije się w grudki). Niech się to chwilkę pogotuje (mieszać).
Kogel-mogel włożyć do naczynia, w którym lody będą się mrozić (w moim wypadku do tego quasimikserka, ale jeszcze bez łopatki mieszającej) i cienkim strumyczkiem wlewać gorący płyn kakaowy, cały czas mieszając. Wystudzić, dosypać 2 kostki posiekanej czekolady.
Zamontować łopatkę, wieko i korbkę, pokręcić parę razy i wstawić do zamrażalnika (u mnie to była zamrażarka). Co pół godziny zrobić parę obrotów. Gdy lody będą już prawie całkowicie zestalone - przełożyć do naczyń docelowych, przykryć folią i odstawić jeszcze na min. godzinę (można i dużo dłużej).

To się długo pisze, ale robi się naprawdę błyskawicznie :) Oczywiście zachęcam do modyfikacji. Do waniliowych dodamy np. tylko białą czekoladę, można też wrzucić jakieś owoce (przetarte czy nie), bakalie, soki, mocny napar kawy i co tam tylko lubicie.

sobota, września 25, 2010

Kwiatki ;)

Kwiatuszki z ostatnich dni:


* Na wrotkach:
Siedzimy pod Syrenką (w sensie pomnik, nie knajpka), zmieniamy buty na wrotki. Wstajemy, niepewnie przechodzimy trawnikiem na asfalt (wszystko zapomnieliśmy, uczymy się od nowa). W furgonetce dwóch panów ze służb miejskich; przyglądają nam się ciekawie od początku. Jeden z nich krzyczy:
- Dzwonić już po erkę?
Odkrzykuję:
- Jeszcze nie, ale do Tworek już można.

* W kuchni:
Mąż Najwspanialszy umila mi gotowanie bigosu głośnym czytaniem o Znaczy Kapitanie. Część tekstu przywołuję z pamięci, bo MN zaśmiewa się czytając, więc nic nie rozumiem :) Dochodzi do rady J. Conrada: jeśli chcesz spokojnie przejść przez życie, nie drażnij kucharza, kobiety i człowieka z nożem. Czytanie i śmiech się urywają...
MN:
- O, cholera! Już wszystko jasne! Przecież ty jesteś kucharzem, kobietą i człowiekiem z nożem...
Ja:
- Uhmm... Właśnie tak... - wymruczałam, patrząc mu w oczy z wiele mówiącym uśmiechem ;P

* Telefon:
Telefonuje Super Teściowa do Koszmarnej Synowej.
ST:
- Tak sobie pomyśleliśmy ze Z. (Super Teść), że wpadlibyśmy do Was w przyszły weekend... Przywieziemy twoja maszynę, materac sobie przywieziemy, no i grzyby byśmy wam przywieźli...
KS:
- Cudownie, wspaniale, przyjeżdżajcie, materaca nie trzeba, jest gdzie spać - odstąpimy wam nasze łóżko, ono jest dużo mniej wygodne, niż nasz materac; my z chęcią się na materacu prześpimy...
(w tym zdaniu już widać, jaki ze mnie potwór)
MN (po cichu, w tle, do mnie):
- Szkoda, że nie w ten weekend, bo by się na bigos załapali.
KS (głośno do MN, ale i do mikrofonu):
- Zamrozimy.
ST:
- Słucham?!

Ostatni kwiatek jest ciut literacko opracowany kosztem prawdy historycznej, ale naprawdę tylko ciut:)

sobota, września 18, 2010

Gdyby to było takie proste...

Napisałam u kolegi na fb, że coś tam upiekłam. Pytanie drugiego kolegi: a gdzie przepisy?


No nie zawsze się da, niestety... Bo kiedy komponuję np. składniki marynaty to improwizuję, dodam czegoś ileś tam, potem uznam że jeszcze troszkę, później że jeszcze ciut czegoś - w efekcie bez uważnej kamery rejestrującej każdy ruch wiem tylko tyle, że było: to, to, to, tamto i chyba jeszcze coś, ale nie wiem ile czego i czy to na pewno wszystko...
Mam nadzieję, że tym jakże prostym wywodem wyjaśniłam braki ;)

A teraz pokrótce spróbuję z przepisami (nie ręczę za dokładność z powodów patrz wyżej).

Marynata 1: utarty czosnek, imbir, musztarda rosyjska kamis, pieprz ziołowy, chilli w proszku, vegeta, sos sojowy, oliwa - wychodzi brunatna pasta. Schab dodatkowo naszpikowany słupkami czosnku i nieobrane ząbki obok niego.

Marynata 2: zioła prowansalskie, pieprz czarny, vegeta, chilli w proszku, ketchup jak niżej, oliwa zwykła i czosnkowa. W schabie kieszeń: posmarować jak najostrzejszym ketchupem, w środek paski słoniny wędzonej i świeżej chilli, spiąć lub zasznurować.

Część wspólna: Każdy kawałek do rękawa (osobnego!) i na noc do lodówki. Rano do piekarnika (zimnego) i ustawić na 160 st. C. Piec waga=czas. Jeśli kawałki małe (do 35 dag) dodać 5 min. Wyłączyć piekarnik, ale mięso ma jeszcze zostać na 15 minut. Wyjąć, całkowicie wystudzić, wstawić do lodówki na kwadrans. Rozciąć rękawy, kroić, jeść :)

środa, września 15, 2010

Pułapki i przyjemności

Z szarlotki na razie nici, bowiem okazuje się, że w stolicy bardzo łatwo jest kupić tortownicę kosmiczną made in NASA za ponad stówę, ale zwykłej blaszanej za kilka złotych - się nie da...


Spokojnie, rozejrzymy się i znajdziemy, mamy czas. Zamiast szarlotki były ciastka francuskie w trzech rodzajach i pieczony kurczak, który robi się sam.

Od razu przepisy:
Ciastka.
Ciasto francuskie pokroić w kwadraty i trochę prostokątów. Na środku jednych kwadratów układać kostki dobrej czekolady, na pozostałych po truskawce z konfitur, unieść rogi kwadratów, zawijać w sakiewki. Prostokąty raz pośrodku przekręcić o 180 stopni, wyjdą kokardki, lekko przydusić, posmarować (jajkiem, białkiem, mlekiem, wodą - co mamy), posypać brązowym cukrem. Piec w 200 st. C, sakiewki przez 20, kokardki 15 minut. Równie dobre na zimno jak i na gorąco (czyli zrobić więcej, żeby coś na zimno zostało).

Kurak.
Przygotować przyprawę w moździerzu (po łyżeczce kolorowego pieprzu, ziołowego i vegety, 3-4 ziarna ziela angielskiego). Natrzeć kurczaka oliwą (w środku też) i 2/3 przyprawy; napełnić nadzieniem (czosnek, cebula, chilli, pieczarki pokrojone w kawałki + 2 goździki i 2 liście laurowe + 1/3przyprawy + 2 łyżki posiekanego zimnego masła). Ptaka włożyć do rękawa, dodać 6-8 nieobranych ząbków czosnku, zamknąć rękaw. Piec wg zasady waga=czas (czyli każdy kilogram=godzina) w temperaturze 175 st. C. Na 10 minut przed końcem rozciąć rękaw, polać sosem i dopiec w temperaturze 190 st. C. Równie dobry na zimno jak i na gorąco (raczej zostanie na zimno, jeśli jest duży).

poniedziałek, września 13, 2010

Epokowe odkrycie ;)

Mieszkam tu (znaczy w tym mieszkaniu) od 26 miesięcy, z czego od 19 z Aniołem wśród Mężów.


Od wczoraj jakość naszego życia uległa znaczącej poprawie, bowiem odkryliśmy, iż mamy... piekarnik :) A było tak:
Pan Doktor 26 mięsiecy temu powiedział, że nie wie, czy piekarnik działa. Ja miałam swój opiekacz, a ponieważ piekarnik wyglądał dosyć odstraszająco, więc po prostu używałam go jako szafki na patelnie.
Przed dwoma dniami, AwM spytał niewinnie:
- A tak w ogóle, to co temu piekarnikowi jest?
- A nie wiem, ale chyba nie działa i już.
- A sprawdzałaś?
- Nie, bo sam wiesz jaka jest ta kuchenka, ja się gazu boję, nie sprawdzałam.
- To może razem spróbujemy?
Tak więc najpierw doczyściliśmy go, AwM otworzył nigdy nie otwieraną szufladę (musiał się namęczyć, bo ktoś ją zakleił silnym klejem), też doczyściliśmy (kurz tam pamiętał jeszcze ojca Doktora) i...
- To co, odpalamy?
- Dobra, tylko zwierzaki wynieśmy poza zasięg wybuchu.
- A gdzie tu się, do cholery, przykłada zapałkę?!
- Chyba nigdzie. Spójrz, tu jest tabliczka (wcześniej ukryta była pod kurzem szuflady): kuchnia gazowo-elektryczna, moc 2200 wat... No, ta żaróweczka to tyle nie zżera, nie ma mowy...

Tak więc, moi drodzy, mamy bardzo dobrze działający piekarnik (nigdzie nie przypala, od razu wczoraj zrobiliśmy sobie pieczone ziemniaki - pycha - właśnie po to, aby sprawdzić), z termometrem, grzaniem w trzech pozycjach i światełkiem. Patelnie wylądowały w szufladzie...

...a ja dziś mam taką listę zakupów: tortownica, jabłka, masło (reszta jest).
Zgadliście. Dziś na podwieczorek będzie szarlotka na gorąco :)

czwartek, września 09, 2010

To świetnie się składa...

Rozmowa o 6. rano:

MnM: - Już muszę iść, przepraszam, zostawiłem burdel w kuchni.
Ja: - Nie ma sprawy, posprzątam.

Po godzinie wysyłam poprzez bramkę internetową smsa:
"Zakupy uzupelnione, wszystko jest, a w kuchni - fakt, zostawiles burdel, szczegolnie na podlodze. Ale i tak Cie kocham :*"

Wchodzę na pole wysyłania i widzę to:



Jak narzeczeni

Bardzo miłe popołudnie i wieczór na piwku w Bajce :)


Same przyjemności: nie dość, że umówiliśmy się na randkę, że ogólnie było fajnie, to jeszcze jeden człowiek doszedł do słusznego wniosku, iż za pewne cośtam-cośtam z kiedyś należą nam się przeprosiny... Nieoczekiwane one były przez nas i jak najbardziej przyjęte ;)

Gapiliśmy się swoim zwyczajem na przechodzących NŚ ludzi, obgadując ich zapamiętale (ale niestety, to nie to samo, co okołopołudniowe obgadywanie... oj, nie); gdy pupy lekko zaczęły nam marznąć, to przenieśliśmy się do środka, tam (poza gruchaniem do siebie) podsłuchiwaliśmy bywalców, a zazwyczaj jest czego słuchać ;) jeśli - rzecz oczywista - wytnie się przecinki i inne "znaki" interpunkcji słownej...

Tak więc państwo M. siedzieli sobie, sączyli piwko, trzymali się za przednie łapki i chłonęli świat. Lubię tak, tym bardziej, że dosyć długo wcześniej nie mieli okazji...

środa, września 08, 2010

Reminiscencje

Rzadko bywam w urzędach, nie znoszę urzędników, papierków, formalności etc.


Z załatwieniem własnych spraw zwlekałabym miesiącami lub wręcz latami (jakie zwlekałabym? zazwyczaj właśnie tyle zwlekam), ale sprawy innych to inna sprawa ;)

I takie spostrzeżenia z wczoraj:
* wejście do Sądów z całkiem pokaźnym nożem - betka, pomimo prześwietlaczy, bramek i detektorów ręcznych
* pół Warszawy z kimś się procesuje; najprawdopodobniej z drugą połową
* logistykę obsługi Stołecznego Centrum Osób Niepełnosprawnych zaprojektował niepełnosprawny umysłowo (ale taki bez orzeczenia, ukryty)
* obsługę petentów w powyższym ośrodku realizują również niepełnosprawni umysłowo (bez orzeczenia, ale ja bym im dała rentę od ręki, byle tylko zniknęli stamtąd)
* pół Warszawy to niepełnosprawni, druga połowa - to ich pełnosprawni przedstawiciele (w tym ja)
* jak bardzo trzeba być zdrowym i odpornym, aby w tym kraju móc sobie pozwolić na chorowanie (w tym nie jestem odkrywcza, dawno to stwierdzono)

Konkluzje:
* moje sprawy urzędowe odkładam ad acta na czas nieokreślony, bo musi przepłynąć mnóstwo powodziowych fal na Wiśle, zanim znów zdecyduję się obejrzeć jakikolwiek urząd od środka
* jak to dobrze, że dziś czeka mnie zwykły dzień i nie wystawię nosa poza dzielnicę :)

niedziela, września 05, 2010

Remanentowy dorsz

Z powodu planowanego rozmrażania lodówki...

Tu dygresja: ona, ta lodówka jest bardzo stara, sama tego nie umie robić, a żadne z nas tej czynności nie lubi, tak więc lodowiec ją zamieszkujący spokojnie mógłby rozwalić Titanica...

Tak więc z powodu planowanego jw. musieliśmy wyżreć z niej prawie wszystko. W zamrażalniku zostały trzy rzeczy, które należało skonsumować natychmiast i tak powstał powyższy "remanentowy dorsz". Proporcje dla dwóch, lubiących sporo i pikantnie zjeść, osób.

Bierzemy pół rozmrożonego dorsza bez skóry i jedną porcję warzyw (taką na rosół), też rozmrożoną oraz rozmrożony koperek - same pocięte listki. Resztę mamy żywą lub suszoną, a ta reszta to: cztery duże ząbki czosnku (mają być nieobrane), dwie średnie cebule, dwie spore papryczki chili, dwa liście laurowe, bulion z kury - jedna kostka, pieprz czarny i ziołowy, vegeta, wrząca woda.

Do roboty: na rozgrzaną oliwę wrzucamy czosnek i liście laurowe w całości, papryczki w ósemki i niech to się tak sobie smaży, a my sobie czasem to łyżką pomerdamy... Gdy nie mieszamy, to obieramy cebule i kroimy w ćwiartki, dokładamy i merdamy.
Gdy się tak smaży, to kroimy włoszczyznę w kawałki, takie sobie, byle jakie. Dorzucamy do reszty, dodajemy kostkę bulionową, rozgniatamy ją und posypujemy dowolnie pieprzem ziołowym oraz czarnym (ziołowego tak ze dwa razy więcej). Jeszcze chwilę smażymy, podlewamy wrzątkiem, zmniejszamy ogień do minimalnego (stawiamy na płytce), przykrywamy i zapominamy na razie o tym garnku - robi się samo.
Dorsza kroimy w kawałki w miarę równe, nam wyszło dziewięć, oprószamy vegetą i pieprzem ziołowym (jednego i drugiego niewiele) i smażymy po 2-3 minuty z każdej strony na dosyć dużym ogniu (na oliwie rzecz jasna). Usmażonego odkładamy na talerz i zapominamy o nim. Chyba że kot nam przypomni, to wynosimy z kuchni (dorsza albo kota - wg uznania).

Warzywa ponownie ciut podlewamy woda, mieszamy i przykrywamy i dusimy jeszcze z 10 minut (w tym czasie można np. obrać i wstawić ziemniaki z gałązkami koperku). OK, skoro ziemniaki wstawione, to gasimy ogień pod warzywami i mamy czas na kawę oraz papierosa.
Ziemniaki się zagotowały - możemy zająć się rybką: na półmisek wkładamy 2/3 warzyw, na to płasko rybę, przykrywamy ją warstwą koperku, na to reszta warzyw z sosem. Wstawiamy półmisek do piekarnika na 125 st. C i 20 minut. Teraz mamy więc 20 minut luzu - można wejść np. na demoty.

Ziemniaki i rybka będą jednocześnie. Nałożyć jedno i drugie, na ziemniaki dodatkowo po trochę świeżego masła... gotowe. Bardzo dobre jest, nawet nie zdążyłam fotki zrobić...

P.S. W gradacji pochwał MnM: szaleję za tobą!

Full romantyzm ;)

Zapowiada nam się romantyczna niedziela:

a) rozmrażanie i mycie lodówki;
b) pichcenie;
c) pranie.

Aby było jeszcze romantyczniej, to od poniedziałku zaczynam po raz trzeci tę samą pracę - poprzednie dwa razy udawało mi się znaleźć zmiennika, a teraz znów padło na mnie. Do końca życia się od niej nie uwolnię :)

Do wrogów:
nie macie się z czego aż tak bardzo cieszyć, romantyczna niedziela ma też przewidzianą baaardzo romantyczną końcówkę, a robota mi się przyda, bo rozpaczliwie brak nam kasy :D

wtorek, sierpnia 31, 2010

Pięćset dwudziesty czwarty

Spotkanie było, dwudziestu jeden wariatów... Całkiem miło.


Nieoczekiwane: spojrzeć na Wawę oczami kogoś, kto jej jeszcze nie poznał. Niewyjęte. Bardzo mi się podobało.

Nie wiem, zmęczona jestem trochę, trochę przepita. Ale generalnie raczej zadowolona ;)

P.S. Mąż ostrzygł psa. Niektórzy - złośliwi i głupi - mówią, że w schodki. Może i w schodki, ale i tak odwalił super robotę. Pimpiakowi się podoba :)

czwartek, sierpnia 26, 2010

Znów się udało...

...bo Pan Doktor zrozumiał naszą wariacką decyzję i jak zwykle pomógł. Musi nas chyba lubić, nie widzę inaczej :)


Cóż więc?
A żyjemy sobie wreszcie tzw. normalnym rytmem (bo poprzedni był, delikatnie ujmując - chaotyczny), wreszcie mamy coś takiego jak weekend (pojęcie zupełnie zapomniane). W zamian poszła w las instytucja szewskiego poniedziałku oraz niespodziewanych, bez konsekwencji - nieobecności.
Coś za coś, jak zwykle, niemniej stan obecny jest lepszy, bo mamy wreszcie czas dla siebie. Futerka też się przystosowały - na początku były nieco skołowane, ale już im przeszło i dostrzegają plusy :)

piątek, sierpnia 20, 2010

Nawiązanie

Nawiązuję niniejszym do pierwszego postu z 18. sierpnia.


Warto było jednak, bo K. naprawdę znów się uśmiecha, a wraca z pracy tak zrelaksowany i pełen energii, jakby nie wracał z pracy, a z wizyty w jakimś spa. Czyli to jednak była dobra decyzja... :)

czwartek, sierpnia 19, 2010

Kocurek




Kocurek i już.

Rozmowa z S.

S. to siostra Męża nad Mężami.


Naprawdę piękna, urodą modelki - ale pięknej modelki, a nie jakiegoś tam wieszaka. Mówię zresztą do niej od zawsze "Śliczna" bo to bardzo adekwatne jest w kwestii powierzchowności rzeczonej...

Tak sobie gadamy na fb, w końcu sprawa schodzi na kwestie zawodowe... Proponuję S. karierę w Wawie; znaczy tak lekko proponuję, bez nalegania. Na co czujna jak ważka Śliczna mówi:
- Że niby co, u was będę mieszkać? O, nie. To ja wolę tu zostać.

Nie dość, że śliczna, to jeszcze mądra... ;) W końcu każdy mądry wolałby trzymać się z daleka...

środa, sierpnia 18, 2010

Jolalojalna

Rozmowa z bardzo lubianą przeze mnie osobą na fb (osoba jest płci męskiej), chcę być miła i jestem miła... Rozmowa ogólnie dotyczy cech charakteru i ich wpływu na blabla etc.


Qilia:
- Wiesz, w porównaniu z K., to ty oczywiście jesteś żaden, ale tym się w ogóle nie przejmuj, w porównaniu z nim każdy jest żaden. Bez porównywania jesteś super, zdecydowanie górna półka.

W tej wypowiedzi Qilii jest zawarte wyjaśnienie, czemu każda kobieta to... córka... psa... Ale jakże lojalna, co nie? Jak to córka psa. ;D

Głód pod mostem

Państwo M. jak zwykle narozrabiali... Głuptasy z nich trochę. Ale za to ideologicznie OK.


Pan M. czyli CudnadWisłą poszedł był właśnie pierwszy raz do nowej pracy. Nic nadzwyczajnego, ostatecznie ludzie od czasu do czasu zmieniają pracę...

Problem wynika z nas jak zwykle. Otóż my wszystko musimy odwrotnie i dlatego CnW zmienił dobrze płatną (choć patologiczną i poje...) pracę na inną, duuużo gorzej płatną - ale bez patologii i poje...nia.
Jeśli Pan Doktor nie zrozumie tej wymiany, to czeka naszą czwórkę głód. Głód pod mostem w dodatku.

Dlatego właśnie nie wiem, z czego się cieszę... Może z tego, że CnW będzie się częściej uśmiechał, bez tego stresu wynikającego z codziennego obcowania z patologią? Nie wiem, czy to jest duży powód czy mały. Dla mnie wystarczająco duży w każdym razie.

poniedziałek, sierpnia 16, 2010

Nie wiem, co to znaczy ;)

Dowcip sytuacyjny z dzisiejszego popołudnia.


Państwo M. muszą obgadać ważną rzecz, więc zaopatrzeni w po setce na ryjek udali się w spokojne podcienia Mostu Świętokrzyskiego, co by rzecz rzeczoną obgadać.
Obgadują zawzięcie, ledwie sącząc, bo gadanie ważniejsze.
Nagle Qilia (może wiedziona instynktem, a może przypadkowo), kieruje wzrok w górę i lekko na prawo... O, q...
Nad państwem M., oparci o barierkę, stoją dwaj policjanci i z wiele mówiącym uśmiechem im się przypatrują... Jeden z nich mówi:
- Zaraz tam zejdziemy...
Na co Q. wzorem Thelmy czy Louise (nie pamiętam, która była która) z "T&L" robi "proszącego pieska" - plus dla niej, że choć nie popiskuje jak pierwowzór ;)
Policjant zimno, powtarzając gest:
- Nie wiem, co to oznacza...
(Drugi policjant w tym czasie się śmieje.)
Qilia:
- To jest prośba, nie schodźcie, no po co ( jednocześnie państwo M. demonstracyjnie chowają mikrobuteleczki do mikroskopijnego plecaczka Q.)? A poza tym mamy poważną rozmowę, musieliśmy (widzi już rozjaśnione miny obu policjantów). Dziękujemy :)

Ładne? A w dodatku prawdziwe co do słowa. Policja nie jest zła, a poza tym odróżnia chlanie od popijania. Brawo i... dziękujemy ;)

środa, sierpnia 11, 2010

Zadania na dziś

To trzeba dziś zrobić:


1. Zarezerwować knajpkę na koniec miesiąca, na cantryjskie spotkanie.
2. Pójść do pani Stanisławy i przyjąć robotników od ciepłej wody.
3. Napić się piwa w poczuciu dobrze spełnionych obowiązków.

wtorek, sierpnia 03, 2010

Duch z przeszłości

Dziś w planach mam piwo z bardzo, ale to bardzo dawno nie widzianym kolegą.


Prawdopodobnie przebiegnie ono pod hasłem "A pamiętasz...?", jak zwykle przy takich okazjach bywa. Ale nie tylko, więc bardzo się na nie cieszę i liczę na megatony pikantnych plot o wspólnych znajomych, którzy już teraz powinni mieć piekące uszka, choć spotkanie dopiero za kilka godzin ;)

niedziela, sierpnia 01, 2010

Cholera, znów ta polityka...

W związku z rocznicą Powstania pojawiają się dyskusje, choćby na FB.


Czy to PW dobre było czy niedobre? Potrzebne czy zbędne? Bardzo mądre czy bardzo głupie w założeniu?

Ja tam nie wiem, większość dyskutujących pewnie też nie wie, bo nie dość, że ich - to nawet ich rodziców nie było wtedy na świecie. Ale kocham Warszawę i kocham wolność i myślę, że gdyby należało dziś podjąć decyzję, czy walczyć czy też nie, to 100% (pełne sto procent, albo nie znam ich) moich przyjaciół oraz ja, nie zastanawialibyśmy się wcale, czy to mądre, czy to dobre, czy niezbędne. Zrobilibyśmy po prostu to samo, co nasi dziadkowie.

A potem po latach znów by się pewnie ktoś zastanawiał, czy to mądre było.
Ale nam by to było słodko obojętne, bo my już zrobiliśmy to, co czuliśmy, co chcieliśmy, co uważaliśmy za słuszne. Na szczęście podczas tych dyskusji bylibyśmy już od dawna martwi, więc one by nas zupełnie nie dotyczyły.

The After Ride

No, kochaaani... Państwo M. są z siebie absolutnie zasłużenie dumni.


Bo i są powody. Gleba została zaliczona raz, ale było to zamierzone i kontrolowane, jedynie w celu sprawdzenia, czy nadal umie się upadać. Się umie - ani otarcia ani siniaka, ani w ogóle nic z tych rzeczy...

Jak na pierwszą jazdę na wrotkach (bo trening na klatce schodowej się nie liczy), państwu M. poszło po prostu śpiewająco. Jutro drugi trening, też w godzinach wczesnoporannych, zainteresowani mogą rezerwować miejsca w loży na moście Świętokrzyskim. Stamtąd bowiem wszystko widać, ale z zachowaniem bezpiecznego dystansu od państwa M., którzy może jako tako jeżdżą, ale hamować to się jeszcze, niestety, nie nauczyli ;)

Sen

Przed chwileczką:


- Śniło mi się, że kupiłem ci pierścionek...
- A chociaż ładny był?
- Nie no, nie jakiś taki bardzo super, ale tak, ładny, ładny był raczej...
- To dzięki :D
- A nie ma za co :)
- No, fakt...

Xanadu ;)

Pamiętacie ten musical? Bardzo był kiczowaty, ale za to z dobrą muzyką no i fajnie tam na wrotkach jeździli.


Czemu akurat teraz o tym piszę? A bo państwo M. nabyli wczoraj dwie pary wrotek i dziś udają się na jazdę próbną. Słowo, że gdy wrócą, to opiszę uczciwie, ile razy zaliczyli glebę.*

Niezależnie od tego, pani M. już pewnie jest na Youtube, bo wczoraj trenowała na klatce schodowej, monitorowanej przez KSP, tak więc - jeśli chłopaki się nagraniem sami nacieszyli, to pewnie wrzucą, co by inni ludzie też się mogli pośmiać ;)

*Pod warunkiem, że w ogóle będę w stanie policzyć...

piątek, lipca 30, 2010

Like as...

Dziewczynki kochają się w aktorach.


Ja tam się nie kochałam, w końcu normalna jestem, ale kilku aktorów zawsze mi się podobało... Marlon Brando w "Młode lwy" i w "Tramwaj zwany...", Rutger Hauer w "Autostopowicz", Harvey Keitel w "Pulp Fiction", Robert Duvall w "Czas Apokalipsy", Michael Madsen w kilku kreacjach oraz James Woods... ten ostatni zawsze i wszędzie.

Wejdźcie na FB oraz TU. Porównajcie fotografie...Tak więc jednego z nich mam, w końcu się doczekałam. Z tym, że ma tę zaletę, iż jest moim mężem ;) Poza tym jest IMHO przystojniejszy, wyższy o 9 cm i młodszy o 40 lat :) Same zalety...

Jak się wkurzać, to do końca

Więc się będę wkurzała...


Otóż wczoraj byliśmy u przyjaciół i oni się (oni plus mój mąż) denerwowali. Czym? A duperelą polegającą na tym, że ja sobie siedziałam.

Siedziałam sobie na barierce. Barierce balkonu. Na dziewiątym piętrze, nad Tamką.

I nie wiem czym ich tak wkurzałam (z daleka, bo bali się podejść), bo przecież ja nie jestem samobójcą i byłam tak pochylona i tak zapętlona w barierki, że spaść mogłabym tylko z 60 cm, na balkon... Się zawsze wszyscy czepiają....

Starość widzę, starość...

Na cantryjskim forum niejaka Wró (tak właśnie, nie ma tu błędu w nicku) napisała, iż rodzice (jest osobą najwyraźniej nieletnią) pozwolą jej się udać na spotkanie cantryjskie pod koniec sierpnia tylko wówczas, gdy zostaną spełnione warunki.


Warunków było kilka, zaczęło się od szofera, ale mnie wkurzył punkt b) w którym stało jak byk: przedstawię was wszystkich od najlepszej strony.
Otóż ja się tak nie bawię, bo a) nie mam najlepszych stron; b) nie mam nawet zwyczajnie dobrych; c) gdybym miała wymienione w punktach a) lub b), to nie życzyłabym sobie rozpowszechniania tej wiadomości, bowiem w opinii publicznej funkcjonuję jako osoba wyjątkowo zła i nie życzę sobie zmiany tego, jakże mi miłego, wizerunku :)

Chyba się starzeję, bo nigdy aż tak bardzo o własny wizerunek nie dbałam, a tu mnie nagle wzięło, cholera ;)

piątek, lipca 23, 2010

Małe czasy

"Wielkie czasy wymagają wielkich ludzi." - to pierwsze zdanie pierwszego tomu Szwejka...


Właśnie kupiłam cztery tomy przygód wojaka i cieszę się z tego bardzo, bo to edycja sprzed ponad pół wieku, a przy tym w świetnym stanie.

A co u nas? Powoli. Powoli przez te upały, nie sprzyjają bowiem rzemiosłu i wysiłkowi fizycznemu. Staramy się, ale trudno pracować w nocy (hałas) i w dzień też nie najlepiej (wiadomo, temperatury).

Stworki szukają najchłodniejszych miejsc i ożywiają się jedynie w nocy (Franz) lub o żadnej porze (Pimpi).

Ale poza tym to wszystko jest jak najlepiej. Nie takie rzeczy już udało nam się już przetrzymać... ;)

poniedziałek, lipca 12, 2010

Nie jestem ostatnią normalną...

...ale czasem tak się czuję.


Jak bowiem można być tak dalece pozbawionym empatii i wyobraźni i zwykłej wiedzy, aby móc pozostawić zwierzę w nagrzanej do 50-60 st. C puszce, którą jest latem samochód; w takim piekarniku... Jak dalece trzeba być kretynem, aby to zrobić?

Jak bardzo trzeba być głąbem, wskakując po paru lufach do (zawsze chłodniejszej od ciała) wody. Skakać na łeb (jakże durny), gdy nawet nie umie się pływać, bo przecież większość mieszkańców tego kraju pływać nie umie, skakać tym bardziej nie...

Do jakiego stopnia trzeba być imbecylem, aby nie zapewnić psu i sobie wody, aby w efekcie tego paść na szlaku?

Dlaczego na Woodstocku zawsze kilku schodzi z powodu, że się nachlali i zasnęli pod słońcem i już nigdy się nie obudzili?

No cóż, tego wszystkiego mogłoby nie być. Wystarczy, aby wiedzę przekazał np. ojciec synowi, nie? Ale cóż po tym, jeśli ojcowie kretynami, a z synów też nobliści raczej nie wyrosną. W tym układzie żal tylko psów.

niedziela, lipca 11, 2010

Komandos, kurrr...czę ;)

Najlepszy z Mężów

- O, przeczytaj to, tak sobie ekologicznie dom zrobiła, że nawet na dachu ma darń...
Najgorsza z Żon
- Weź się z tym seksistowskim pisemkiem, "Komandosa" mi kup, to będę czytać.
NzM
- Jakim seksistowskim, przecież to babskie obcasy (i gejowskie).
NzŻ
- Właśnie.
NzM
- A jest w ogóle takie pismo "Komandos"? Nie wiedziałem.
NzŻ
- Jest. Jedyne, które można przeczytać w całości łącznie ze stopką redakcyjną. Więc mi kup. Ale pewnie cię nie stać.
NzM
- Stać, stać... Tylko nie jestem pewien, czy ta lektura jest dla ciebie dobra. Testosteronu masz aż nadto...

No, cóż... Chyba rzeczywiście mam... ;) Ale i tak cię kocham, potworze.
Kup mi tego "Komandosa". Kup!

P.S. Jakim cudem udało mi się wyjść za człowieka, który wątpi w istnienie "Komandosa"?! Jakim?!

sobota, lipca 10, 2010

Nie mogłam się nie podzielić...

...urywkiem z rozmowy Pana Kiciusia z Kiciusiem Jego Ukochanym, proszę więc:


- Fraaanz, bo jak mi to usuniesz, to...*

*kociątko zrobiło zwyczajową rundkę po klawiaturze

Ja mam dobrze - mnie włazi tylko na tablet i może zrobić tam jedynie "cofnij" lub "naprzód", ewentualnie wejść na pulpit ;)


Nie rozumiem

TU jest coś, czego nie rozumiem, a raczej "rozumiem inaczej".


Najpierw wejdźcie, obejrzyjcie i przeczytajcie.

Już?

No. Dlatego nie rozumiem, bo...

...dla mnie ciemność to bezpieczeństwo i spokój. Mam takie dwa miejsca nawet, gdzie - gdy nie włączy się oświetlenia - panuje ciemność absolutna, nie ma okien, więc ta ciemność otula, jest czerń i nic więcej... Wspaniałe, naprawdę - spróbujcie. W ciemnościach nic złego nie może się zdarzyć. Jest cudownie, ciepło, miękko, absolutna samotność, ale w najlepszym znaczeniu tego określenia.

Może otworzę warsztaty leczenia ciemnością. O, kurczę, a może to właśnie niegłupi pomysł?

piątek, czerwca 25, 2010

Skok cywilizacyjny

Męczyły się dwie istoty...


Darły cyklinami, drapakami, papierami ściernymi... Męczyły się jak potępieńcy - a dobrze i tak nie wyglądało.

Od wczoraj zmiana:
Bosch robi, a istoty teraz palą, sączą piwko i uśmiechają się zamiast męczyć... A efekt? No, masz! Re-we-la-cja! :)

środa, czerwca 16, 2010

Post 501

No, sama się dziwię, że pół tysiąca strzeliło... Miło, że nadal jesteście ze mną, z nami :) Ale do rzeczy...


Psica w domu raczej gnębi kocurka. Jak już kiedyś wspominałam, uznaje jego prawo do snu (byle nie w naszym łóżku), do jedzenia (byle ta micha nie była lepsza, niż jej), do korzystania z kuwety (dziwne są te koty) i do w miarę swobodnego przemieszczania się po mieszkaniu (byle nie za swobodnego, co by się kotu w łepetynie nie poprzewracało z nadmiaru swobody ;)

Stosunek Pimpi do Franza diametralnie zmienia się po wyjściu z domu. Po przekroczeniu progu to jest JEJ kocur i NIKT, a już szczególnie żaden obcy kundel nie będzie się gapił na JEJ kocura. O czymkolwiek więcej zresztą niż gapienie, żaden wstrętny obcy kundel nawet nie ma prawa pomyśleć, bo w łeb! JA, Pimpi z MOIM kocurem mogę sobie łazić, mogę z nim żreć trawkę, możemy być głaskani przez NASZYCH państwa- cała reszta precz!

Czy muszę dodawać, że po powrocie do domu... Tak. Po powrocie jest jak zwykle, czyli "spadaj futrzaku" :)

poniedziałek, czerwca 14, 2010

Warszawa, piąta rano

- Ale jak państwu się udało go nauczyć? Ja moje dwa usiłuję od dawna, ale niestety, jak dotąd - bezskutecznie...


- Myśmy go w ogóle nie uczyli. On tak sam z siebie...

P. S. Pytanie dotyczyło Franza prowadzonego na smyczy.
P. P. S. Franz z pieskiem pani pytającej (był to kundelek o gabarytach i wyglądzie zbliżonym do goldena, czyli raczej spore zwierzątko) zrobił śmiało spotkanie nosek-nosek, po czym poszedł dalej, aby wspólnie z koleżanką Pimpusią zażerać się trawką ;) Świetnie zresztą wyglądają pies i kot pasące się opodal siebie jak owce :)

sobota, czerwca 12, 2010

Spacerek

Wczoraj wieczorem poszliśmy z F. na spacer. Tylko z F., bo mała rozwaliła sobie łapkę ganiając za patyczkami i ma chwilowy zakaz opuszczania koszar - do wyzdrowienia łapki.


Sprawdziliśmy, czy Wisła opadła (opadła, a jakże), czy da się łazić już nad nią (nie da się, podłoże się ugina, lepiej nie), jak w ogóle tam jest (byle jak i brudno)...

A potem było pięknie... ławeczka. Kocurek wzbudza wielką sensację :) Na końcu było jeszcze piękniej - oboje z kocurkiem leżeliśmy na takim wysokim murku i gapiliśmy się na świat, a K. nas eskortował :) Znaczy najpierw nas na tym murku umieścił, a potem pilnował, żebyśmy za bardzo nie rozrabiali.

P.S. K. wczoraj wtłukł mi dwa razy w bilard. Nie lubię go, nie lubię... Też mu kiedyś wtłukę, zobaczycie. Jak ze sto lat potrenuję ;)

piątek, czerwca 11, 2010

Franz vs. komary

Najkrócej: gdyby nie on, to dawno by nas zeżarły.


W końcu u nas, nad Wisłą, wśród parków, są wręcz (one, te komary) niepokonane. I nie mówcie mi tu o chemikaliach. Komar jest jak włamywacz - gdy wprowadzają nowy zamek na rynek, on już wie, jak go otworzyć. Jak szczepionka przeciwgrypowa... zawsze robiona na grypę sprzed sezonu. Czyli chemikalia im nie szkodzą, może trochę rozśmieszają (nie wiem, czy owady się śmieją, ale gdyby się śmiały, to by się śmiały).

Franz natomiast działa na komary z tego sezonu, tu i teraz. Co im zrobił? A pozabijał je wszystkie :)

poniedziałek, czerwca 07, 2010

A wszystko miało być źle...

Po wczorajszym widać, że nie zawsze w życiu jest źle, zamiast pięknie - czasem bywa odwrotnie (inna sprawa, że rzadko tak bywa, ale nie o tym chcę tym razem mówić ;)


Wczorajszy wieczór miał być osobny, smutny, żaden. Jeden telefon w jednej chwili to zmienił: wieczór okazał się być wygrany do wspólnego wykorzystania. Normalnie pewnie zostalibyśmy w domu, ale te darowane godziny dodały nam fantazji i...

...wspaniale było siedzieć z całym zwierzyńcem na ostatnim suchym schodku nad Wisłą i przypominać sobie tę pierwsza noc i gadać z ludźmi i piwo sobie sączyć. Piękna noc nad rzeką.

A tak przy okazji, to jeśli chodzi o Pimpi - wiadomo - dla niej wszystko jest oczywiste, nie boi się niczego, nikogo i nigdy. Ale Franz - o, kurcze, jesteśmy pod wrażeniem. Jeśli macie koty, to zwizualizujcie sobie, jak zachowywałyby się o 30 centymetrów od kłębiącej się wody. A Franz był zaciekawiony i spektakl nurtu wyraźnie go fascynował. I to wszystko, żadnej paniki, żadnego marudzenia, czysta radość z odkrywania tajemnic świata :) F. niewątpliwie fizycznie jest kastratem, ale psychicznie to ma jaja większe, niż miewają zwykle koty :)

poniedziałek, maja 31, 2010

Prawie nigdy nie poślubia się jednej osoby...

...no tak, bo razem z ukochaną osobą - jednocześnie - poślubiamy również rodzinę ukochanej osoby.


Przed ślubem rzadko się o tym myśli. Własnej rodziny nie wybieramy, często zresztą nam ona zupełnie nie pasuje (choć bywają wyjątki - i tym ludziom bardzo zazdroszczę), a tu w dodatku zostajemy obdarowani kolejnym pakietem rodziny, czasami jeszcze bardziej nie na miarę skrojonym, niż własna nieudana rodzina. Czyli, generalnie - przegwizdane mamy na maxa.

Nie przepadam za dowcipami o teściowych, bo są śmieszne, więc nieprawdziwe... W życiu, niestety, do śmiechu w układach z teściami daleko...

Jestem recydywistką, więc wiem o czym mówię, mając więcej doświadczeń w tym względzie, więcej niż średnia krajowa pozwala. Mam bowiem teraz trzecią parę teściów.
Mam w dodatku całe mnóstwo sióstr męża (i niestety tylko jednego brata, naprawdę szkoda wielka, że W. nie występuje w ośmiu na przykład wersjach). Tak więc dla mnie, socjopatycznej jedynaczki, to powinien być teoretycznie horror.
A ja jestem szczęśliwa, wyobraźcie sobie. Bo - po moich poprzednich doświadczeniach z rodzinami mężów, byłam nastawiona na koszmar do sześcianu. A tu się nagle okazało, że mam dużą nową rodzinę. Taką fajną, która mnie w dodatku (bardzo mnie to zresztą dziwi, bo nie wiem czemu, przecież jestem okropna) chyba lubi. Całkowicie zabili moją traumę i spojrzenie na rodzinę jako taką (a było to - do czasu ich poznania, spojrzenie z jak najgorszej strony). Gdy o nich myślę, uśmiecham się. Dlatego każdemu, kogo ja z kolei lubię, życzę, aby wraz z ukochaną osobą poślubił też tak wspaniałych ludzi - takiego właśnie pakietu "całe mnóstwo w jednym" ;)

Mówiłam, że jestem szczęściarą. Jestem jak cholera, bo to jest, kochani, baaardzo ważna sprawa :) Rada na dziś: przyjrzyjcie się nie tylko przyszłej połowie waszego związku... Bo prawie nigdy nie poślubia się... da capo al fine ;)

piątek, maja 28, 2010

Wiedzieliśmy

Nasz głuchy, lecz bardzo inteligentny kocurek, potrzebuje po prostu więcej bodźców, niż kot normalnie słyszący...


To jasne było od zawsze. Kwestia pomysłu, aby z nim wychodzić na zewnątrz, była kwestią li tylko czasu.
To trzyletni, nigdy wcześniej nie wychodzący kot. Stąd powolne przyzwyczajanie, próby. Nie sądziliśmy nawet, że aż tak mu to będzie odpowiadało. Chodził z nami już na smyczy, był noszony w nosidełku, czas na rower teraz... Też mu się spodoba, bez wątpienia :)

Jak miło jest patrzeć, gdy on chłonie wszystko wokół. No, może z wyjątkiem większości dźwięków... Ale za to jak patrzy! I tyle zapachów. Chyba trafiliśmy w punkt.

P.S. A wiecie jaką sensację wzbudza para: on z psem, ona z kotem? W zasadzie to nie ma szans na przejście najkrótszą ulicą Powiśla bez kilkukrotnego zaczepienia ;)

Odliczanie

Odliczamy ostatnie dni do...


Oczywistym jest, że przy takim niecierpliwym odliczaniu każda doba ma po sto godzin, zamiast nominalnych dwudziestu czterech... Znów relatywizm czasu, o którym wielokrotnie tu mówiłam.
Planowanie, liczenie, rezygnacja z czegoś na rzecz czego innego. Tak czy inaczej - krok, może nawet kilka kroków we właściwym kierunku.

Wzajemne pilnowanie się w miarkowaniu pomysłów, choć chciałoby się naraz tak wiele. Normalne, każdy to zna.

Nic więcej nie potrzeba nam teraz poza mądrością, bo dzięki niej wszystko może się udać. I spokój, wyważenie, miast rzucania się w wir... Myśleć i nie wariować. Aż tyle.

Jak wam się podoba?

Czyli pierwszy spacer. Franzowi się bardzo podobało :)

poniedziałek, maja 24, 2010

Tra-la-lala-la :)

Jeśli wszystko dobrze pójdzie - a może tak być, to Franz będzie dużo bardziej znanym i światowym kiciusiem, niż do tej pory. Dziś się okaże... Jeśli mu się spodoba... Bo nam na pewno ;) Napiszemy i pokażemy post factum, trala-lala-la, hi, hi, hi :D

niedziela, maja 16, 2010

Yesterday...

...znaczy wczoraj.

Pan M. zatelefonował do pani M. (wówczas będącej jeszcze w pracy):
- Umów się ze mną.
- Dobra. Gdzie?
- W Bajce?
- O.K. O której?
- No, gdy dojedziemy, jakoś tak.
- To cześć, do zobaczenia.

Po dwóch godzinach na Placu Zamkowym, rozmowa z rykszarzem.
- Kochany, zawozisz nas do Michała za dziesięć złotych. Albo nie masz kursu. Wybór należy do ciebie.

Po dwóch kolejnych, po beherovce, kawach, piwach i ch... wie czym...
Państwo M. wchodzą do Czarnej Perły. Bilety kupują.
- Kto dziś gra?
- Roczeń. Ten od szant.
- Aha, to O.K.

Następne cztery godziny pękły.
Idziemy do Harlemu.
- Dokumenty proszę...
Tu Qilia niemal umarła ze śmiechu...

Kolejne dwie godziny pod znakiem hip-hopu. Fajnie było. Pani M. spytała menedżera, czemu sprawdzają dowody, a wpuszczają bez problemu ludzi z nożami. Oburzył się i zdziwił. Pani M. odgięła była połę kurtki i pokazała z czym wpuszczają. Już się nie oburzał, ale zdziwiony był bardziej...

Ale państwu M. ciągle mało było jeszcze... Padło na Vanilla Ice... :) Już nie pamiętają, co pili, ale na końcu, jak po haszu, dziki głód im się odezwał i wzięli po hot-dogu. Po czym wsiedli wreszcie do taksówki, kupili pół litra, wrócili do domu; w końcu przestali męczyć to miasto :)

Wiesz, Kamil. Z Tobą tak można. Jak to dobrze, że można :) Dziękuję za wczoraj. Bawiłam się zajeprzewspaniale :)

The Dreamers

Tak sobie gadają państwo M., zanim jeszcze weszli byli na stronę Lotto, co by sprawdzić wyniki...


- Ale co, to im kupimy mieszkanie?
- No co ty, to co najmniej milion...
- Przestań, ale jak fajnie jest móc powiedzieć: weźcie sobie wybierzcie jakieś trzypokojowe... Wiesz jak to miło móc powiedzieć komuś coś takiego?!
- No fajnie, fajnie... Ale w takim układzie to dla siebie musimy kupić co najmniej kamienicę.
- No pewnie. Na Powiślu, jakąś mocno przedwojenną, góra pięć pięter... A doktorowi na gabinet damy dożywotnio jakiś ładny parter...
- A ty znowu, jeszcze nie mamy, a już rozdajesz...
- Z tą kamienicą to tylko taki problem będzie, że każdy gwóźdź będzie musiał być konsultowany z konserwatorem zabytków, ale damy radę...
- To może sprawdźmy, czy coś wygraliśmy?
- Dawaj!
- ...
- O, nawet dwójki nie mamy!
- No widzisz, nie będzie się trzeba użerać z konserwatorem...
- My to jednak mamy szczęście :)
- No :)

P.S. Można zgadywać, komu państwo M. chcieli kupić trzypokojowe mieszkanie...

sobota, maja 15, 2010

Poradnik skutecznej tresury...

...według K.


Wydać polecenie w ćwierć sekundy po tym, gdy zwierzątko wykona samo z siebie zawarte w poleceniu zadanie...

Świetnie wygląda, a większość obserwatorów i tak się nie połapie, co było pierwsze - rozkaz czy wykonanie ;)

Dlatego pięknie jest, gdy Mąż mówi: Waruj!
A Franz waruje... Cokolwiek to znaczy (to warowanie, bo ja na przykład do dziś nie wiem, Pimpi też nie wie, ale również waruje).

Dom wariatów...

...czyli powrót do normalności. Paradoks pozorny ;)

Wyzdrowiałam, powoli się podnoszę, więc i pomysły mamy coraz lepsze. Bo trzeba być wariatami, by robić z czterech stołków i kołdry tunel dla kota, tylko po to, aby mu było fajniej, co nie?



Na zdjęciu Franza nie widać, bo... No, tak, zgadliście - bo jest w tunelu :)

czwartek, kwietnia 29, 2010

Prawie końcówka. Prawie*

Nawet grypa w środku zimy, wśród podkręcanych informacji o jej morderczych właściwościach nie była taka, jak ta teraz...


Dwanaście dni koszmarnego cholerstwa z huśtawką (już dobrze? nie, nic z tego - właśnie teraz dopiero będzie gorzej; o, a teraz jeszcze gorzej). Ale dziś wracam do pracy, co nie oznacza wcale, że już jest wspaniale, bo nie jest. Ciągle nieciekawie, ale już nie mam sił chorować, chcę normalności...

Tyle mam do zrobienia, tyle planów, tyle zaległości... Nie pracowych bieżących, a tych życiowych czyli naprawdę ważnych. Abym tylko dziś nie padła, bo jeśli przetrzymam - to będzie już z górki...

* Ciąg dalszy w komentarzu.

sobota, kwietnia 24, 2010

Uuu, aż zazdroszczę...

...no, powiedzmy, że prawie zazdroszczę ;)


Mambie nic nie brakuje, więc aż tak bardzo zazdrościć nie mam powodu, ale fakt, że Mąż nad Mężami wreszcie dorobił się naprawdę stylowego holendra. Z trzybiegową przerzutką w piaście (no, właśnie, tego to mu cholernie zazdroszczę), odskulowo odjechany, no... No :) Cudo jest, troszkę pracy i parę groszy - a wówczas to już pół Wawy zzielenieje z zawiści ;)

piątek, kwietnia 23, 2010

To się naprawdę dzieje...?

...zdechła, w środku grypy, nie wierzę, że się może tak dziać...


A jednak (tak mówią trzy jeszcze funkcjonujące komórki w moim mózgu). Że chyba się jednak dzieje. Już w przyszłym tygodniu zacznie być realizowany plan, który zakiełkował mi w łepetynie jakieś osiemnaście (sic!) lat temu. No i co więcej - ma wielkie szanse na realizację, bo jest skrystalizowany (długo mi to zajęło, nie ma co...), jest wykonalny, ma szanse być opłacalny, a w dodatku - co najważniejsze - są na to środki.

Cholera... Tak piszę, ale sama nie wierzę, że to o sobie, bo u mnie to przecież zawsze wszystko było pod górkę...

Daj to na bloga...

...bo dawno nie było żadnej fotki Franza.


OK, jak sobie życzysz, kochany :) I wcale nie skomentuję tego, na przykład pisząc, że ta futerkowata paskuda śpi na Twoim plecaku, przecież to w końcu Twój plecak i Twój ukochany kiciuś :)

Egzaminy

Tak jest, że niemal każdego dnia jakieś zdajemy. Podejmujemy wybory, które są przecież egzaminami. Stajemy przed mniejszymi i większymi sprawami codzienności, a obok zawsze ktoś stoi i... ocenia. Nie dlatego, że lubi oceniać. Dlatego, że siłą rzeczy się do tego odnosi.


Podobnie z drugiej strony. Stoimy z boku, przyglądamy się, oceniamy... Nie dlatego, że mamy taką nieodpartą potrzebę oceniania, lecz po prostu - siłą rzeczy - odnosimy się do poczynań innych i klasyfikujemy je. Taką najprostszą klasyfikacją jest "podoba mi się - nie podoba mi się"...

Superkomfortem jest, gdy patrząc na partnera życiowego - w 99 wypadkach na 100 - myślimy (nawet nie zdając sobie z tego sprawy, bo to własnie taki myślowy odruch oceniający): podoba mi się, że tak robisz, zgadzam się z tym.
Procentowość zgody w takich momentach świadczy o tym, czy to jest ta właściwa osoba. Poniżej 75 procent czas się poważnie zastanowić, poniżej 60 - raczej pakować walizki (swoje lub jej ;).

Ten jeden procent u mnie zostawiam na różnicę charakterów i błąd statystyczny w jednym;)

wtorek, kwietnia 20, 2010

Ale nas dopadło...

...trzeci dzień grypy, zero rezerw na czas choroby... Biedne, zdechłe, padnięte i słabe jak koty... Niech już będzie dobrze, co?

niedziela, kwietnia 18, 2010

Trochę wiedzy więcej...

Silny stres ostatnich dni nie mógł źle nie zadziałać...


Niejako przypadkiem jednak dał coś dobrego też. Wiedzę o tym, że kłócimy się jedynie o zewnętrzność, a nie o to, co między nami. To też cenne, skoro reszta i tak była do d... ;)

Normalnie. Nareszcie :)

Moje miasto wreszcie wraca do zwykłego rytmu życia...


Trudno tu się ostatnio mieszkało. Chyba, że było się egzaltowaną istotą spełniającą się w pseudogestach. Nie byłam, nie jestem, nie planuję być, więc mnie mieszkało się trudno, bowiem kultywowałam z uporem normalność.

Na fb nie podpisałam się pod grupami "nie dla K-ch na Wawelu" ani "tak dla K-ch w piramidzie Cheopsa", choć mentalnie rzecz jasna byłam po stronie obu tych grup i jeszcze kilku podobnych. Ale nie podpisałam się z zupełnie innego powodu...

Otóż byłam za K-mi na Wawelu. Od pierwszej chwili. Z dwóch powodów. Po pierwsze - pan K. był (zanim został prezydentem kraju) prezydentem Wawy. I dlatego w wyborach prezydenckich, tych krajowych, Wawa go nie chciała (można zajrzeć do raportów z wynikami, Google pomoże), bo próbkę prezydentury w skali swojej, lokalnej - miała i nie była skłonna do powtórki o większym zasięgu... Z jakiej racji więc niby powązkowska aleja zasłużonych?
Po drugie - Kraków, czyli najbardziej zadufane w sobie i najbardziej niezadowolone miasto w kraju, przy tym propisowskie do obłędu, zawsze rościł sobie pretensje (bo w roszczeniu pretensji są niezrównani) do bycia stolicą. No to dziś mają próbkę... Jak miło :) oczywiście, to nie są jakieś strajki trzech grup zawodowych jednocześnie, to tylko zwykła uroczystość państwowa, i to bardzo spokojna, bo o charakterze żałobnym... Żadne tam takie, które my tu mamy na co dzień, ale i tak miło mi, że poczują smak, jak to jest być naprawdę stolicą, choć przez ten kawałek dnia :) Nie jestem aż tak naiwna - nie wierzę, że od tego spokornieją. To tylko taka złośliwa satysfakcyjka.

A u nas na Powiślu wracamy do życia według zwykłych zasad - dziś giełda rowerowa. Będę. Nie żeby kupić, bo Mamba wszystko ma. Żeby się uśmiechnąć, że wreszcie dzień jak co dzień.

poniedziałek, kwietnia 12, 2010

Egzotyka zza miedzy :(

A sądziłam, że już nic mnie nie wkurzy bardziej... Naiwna kobieta ze mnie.


Gdy słyszę niektóre radiowe informacje, to mnie trafia. Co? A to, że mówią o solidarności Rosjan z narodem polskim. I pięknie, że Rosjanie są solidarni... Mnie nie o to chodzi. Chodzi mi o to, jak oni to mówią... Tak, jakby Rosjanie byli... no nie wiem, kosmitami? Czy jakimś dziwnym, świeżo odkrytym gatunkiem pand. Jakby to nie byli ludzie, Słowianie, bądź co bądź sąsiedzi... Się dziwią tak, jakby cudem był sam fakt, że takie pandy, a mówią ludzkim głosem.

Od razu uprzedzam - ja nie jestem i przenigdy nie byłam rusofilką, ale ludzie... no trochę szacunku. Są tacy sami jak wy, mieszkają ledwie o miedzę na wschód i może nie traktujcie ich tak. Są tacy jak my, bardzo do nas podobni, więc może bez podkreślania egzotyki faktu, iż też czują i myślą, co?

niedziela, kwietnia 11, 2010

Nie jestem "wszyscy" - nic z tego

Nie mówcie o mnie "wszyscy", bo mam tego chyba już dość.


Przez bez mała pół wieku znosiłam to "wszyscy" przy okazji różnych powodów, bo kibicowanie - i "wszyscy Polacy żyją tym meczem" - sorry, ale jak dla mnie, to on w ogóle nie istniał - natomiast podciągano mnie pod znienawidzone "wszyscy", bo również wszyscy kochają papieża - ja nie, bo czysty protestantyzm nie dopuszcza kultu osoby... Ja nie dopuszczam też, bo to głupie jest i nielogiczne zwyczajnie.

Nie jestem, do cholery, wszystkimi Polakami - jestem sobą. Mówię jedynie za siebie, nie za wszystkich i nie życzę sobie, aby wszyscy mówili za mnie. Nie, nie i milion razy jeszcze: nie.

Wczoraj więc w końcu szlag mnie przy zylionowym "wszyscy" trafił. Ja wiem, teraz to się mówi tylko dobrze i słodko, bo tak wypada... Ale ja nie robię tego, co wypada, ani tego co dobre i słodkie, robię to co czuję i nie zmieniam poglądów z chwili na chwilę, bo nagle coś (co wydarza się od czasu do czasu) się staje. Mam takie samo spojrzenie, jakie miałam i owszem - żal mi ludzi, którzy pozostali i cierpią, bo najtrudniej jest zostać, o wiele trudniej niż umrzeć, o tym akurat coś wiem... Po ludzku ludzi mi żal.

Ale. Nie będę kłamać i obłudnie żałować, gdy nie czuję prawdziwego żalu, bo to nie była moja opcja, ta Polska pod znakiem trzech literek, wolę dwie. Więc nie mówcie o mnie "wszyscy". Możecie mówić "ona". Możecie mówić, co wam się podoba, tylko - proszę - zamiećcie mnie na osobną stertę, jak powiedział kiedyś Franz M.

P.S. Tragedia w Haiti pochłonęła z samego powodu trzęsienia ziemi 200 tysięcy istnień ludzkich, 300 kolejnych tysięcy zostało rannych (nie mówię tu o śmierci z braku wody czy podczas zamieszek etc., bo to dałoby kolejne wysokie liczby...) Każdy z tego w sumie pół miliona miał na pewno choć jedną bliską osobę, większość - na pewno więcej. Czyli matematycznie minimum nieszczęśliwych to około 800 tysięcy, bo tych 200k umarłych nie liczę -być może są szczęśliwi - nie wiem, jeszcze Tam nie byłam. Takie tam porównanie...

piątek, kwietnia 09, 2010

Poranek inny niż zwykle

Dziś zaczęliśmy dzień nietypowo.


To znaczy początek był typowy, kawa, a potem net... I tu się wściekło... Net po kilku minutach działania padł. I stanęliśmy przed problemem - co zrobić z długim porankiem. Wtedy K. rzucił:
- Zróbmy sobie poranną wycieczkę rowerową ze śniadaniem na trawie.
Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać, w kilka minut byliśmy gotowi :)

Najpierw nabyliśmy śniadanie: po setce i w piekarni takie malutkie pączki na wagę (zdrowy tryb życia zobowiązuje... hmm...). Później naszymi powiślańskimi parkami dotarliśmy w ustronne miejsce, wśród drzew - całych w mgiełce ledwo się wykluwających listków, z dywanikiem młodej trawy usianej stokrotkami i fiołkami... Full romantyzm ;)

Oczywiście prawem Murphy'ego z full romantyzmu natychmiast zrobiła się niemal Marszałkowska: tabuny ludzi, psów, rowerzystów oraz ogrodników. Ale na szczęście nasz jak zwykle nieprzyjazny wygląd zapewnił nam prywatność o średnicy około 20 metrów - zawsze coś ;)

Konsumując śniadanko, omawialiśmy nasze plany dalszego rozwoju i wpadliśmy na niezły pomysł, który musimy teraz zweryfikować pod kątem wykonalności, zobaczymy co się okaże...

Konkluzja: nawet jeśli rano net nie będzie wariował, wprowadzamy takie poranki na stałe do programu dnia, są bardzo miłe i w dodatku inspirujące :)

poniedziałek, kwietnia 05, 2010

Foteczki do wcześniejszego wpisu :)


Co słonko wczoraj widziało?

Różne ciekawe rzeczy widziało, w tym wyprawę państwa M.


Państwo M. najpierw przejechali most Świętokrzyski, po czym pani M. zakamarami, wykrotami i bezdrożami poprowadziła pana M. na tzw. stopkę na Wiśle. Tam państwo M. zaparkowali rowery i udali się w pobliskie krzaczory w poszukiwaniu opału tudzież patyków na szaszłyki. Poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem.

Gorzej było, gdy przyszło do rozpalania ogniska. Pani M. była już bliska poddania się, lecz pan M. nie odpuścił i udało mu się je jednak rozpalić, choć rokowania były marne. Następnie każde z państwa M. przygotowało sobie szaszłyk autorski. Tu oczywiście, z powodów wiadomych, pani M. wiodła prym, choć pan M. robił sobie nawet tosty (które pani M. pominie tu litościwym milczeniem).

Ognisko udało się wspaniale, wódka była czysta (bo wzięli ze sobą po piersiówce wódki, skonsumowali ją zresztą w pierwszej kolejności, aby zdążyła z nich wyparować przed powrotem), Wisła była czysta, słońce jaskrawe, niebo błękitne, a wędkarze - zniechęceni nieprzyjaznym wyglądem państwa M., trzymali się z daleka.

Potem państwo M. udali się (via Zoo) na Starówkę, do Michała, a jakże, gdzie skonsumowali kawe i koniak oraz - na deser - becherovkę. Stamtąd wrócili grzecznie do domku, aby poczęstować futerka specjalnie dla nich upieczoną kiełbaską, poalkoholizować się jeszcze ciut i... No, do łóżka poszli - to chyba jasne jest, bowiem byli zmęczeni... świeżym powietrzem ;)

Fajna była rocznica, a wyprawa - zdecydowanie do powtórzenia :)

niedziela, kwietnia 04, 2010

Post about post...

...jej... ja wcale taka głupia przed rokiem nie byłam...


...fakt, że przekonałam się o tym dopiero dziś :) Mój mąż... nie dość że wszystko umie, prawie tak dobrze jak ja... czasem nawet lepiej... to jeszcze... no, wspaniały bywa...

Jaka ja jestem szczęśliwa.

Piknik survivalowców - part one.

K do Q: A kto będzie wiózł kocyk?


O: Cooo???!!!
K: Nooo... Kocyk...
Q (w furii): Jaki, q..., pie..., kocyk?
K: No ten granatowy, albo ten brązowy...
Q: Mąż, ty mnie nie wq... prawdziwi surviuvalowcy nie używają takiego sprzętu, sorry! Siedział będziesz, q... na, q..., je... ziemi. Jasne?!
K: Myślałem, że nie zauważysz i weźmiemy...

Zamorduję go :)

Edit: Mąż kazał przeedytować... Użył przy tym słów (no, q... było najłagodniejsze).
- Zrobiłaś ze mnie ciotę proszącą cienkim głosem o kocyk!
Nie miałam zamiaru, lecz... No, to było wzruszające. Nie jest ciotą niewątpliwie, ale kocyk chciał mieć ;) Hihihi :D

Rok mija, a my...

...no dobrze, ja.


Ani trochę mądrzejsza, ale na pewno szczęśliwsza :) Ani ciut bardziej zapobiegliwa, ale za to ładniejsza (wszyscy to mówią, naprawdę) Ani o jotę poważniejsza, ale za to oczy mi lśnią jak nigdy...
Mój Mąż nad Mężami - on się raczej nie zmienił i nie chciałabym, aby się zmieniał :)

Przez ten rok załatwiliśmy parę ważnych spraw, rodzinę powiększyliśmy o Franza, zaciągnęliśmy trochę długów (ale gros już oddaliśmy). Byliśmy na skraju przepastnej rozpaczy i prawie w euforycznych bramach nieba - jedno i drugie okazało się lekko przesadzone, jak to w życiu... Było trudno, było cudownie - było różnie...

Przetrwaliśmy bez bólu i ten rok wspominamy jako wyjątkowo krótki z perspektywy. Tak więc, MnM - zaczynamy drugi miodowy :) Mam wrażenie, że z Tobą nie da się inaczej. ;)


sobota, kwietnia 03, 2010

Wesołe zające i inne gady ;)

No, to nareszcie państwo M. mają spokój. Są po pracy, po zakupach, po załatwiactwie wszelakim... Piwko w połowie mordek i uśmiech na wszystkich pyszczkach.


Sobie siedzą (połowa) lub leżą (druga połowa, ta futrzasta) i się rozkoszują.

Wszyscy mają jakieś pyszności: dla jednych to świńskie uszko, dla innych gorzka czekolada z marcepanem, dla jeszcze innych nemiroff chilli, dla pozostałych zajepuszeczka super ekologiczna plus royal canin w wersji kocurzej...

Franz M. ze względu na dwukrotne, noc po nocy obudzenie swoich państwa o 03:30, ma kategoryczny zakaz spania w dzień, co przekłada się na więcej zabaw z kropkiem.
Pimpi M. ze względu na to, iż przy Franzu M. okazuje się być wręcz ideałem, dostała najwięcej prezentów, z czego większość już skonsumowała.
Qilia M. pije piwo i wzdycha z lubością, bo już wolna jest i całe dwa dni wolności przed nią.
Kamil M. tez pije piwo i w przerwach obżera się czekoladą.

Wszyscy M. okupują dwa fotele i się cieszą jak cholera, że są razem :)

Czego i wam życzą - żebyście te dni spędzili z tymi, z którymi naprawdę chcecie być :*


wtorek, marca 30, 2010

Mruczący kot...

...mamy go już w domu:) Naprawdę mruczy i stał się natychmiast obiektem pożądania (czytaj: dorwać i rozszarpać na drobniutkie strzępki) dla obu naszych ukochanych, słodkich, subtelnych i grzecznych stworków ;)

Pomysł na rocznicę...

...już mamy. Mieliśmy inny - pójść do knajpy, ale szybko zorientowaliśmy się, że to może być trudno wykonalne.


Rocznica wypada w niedzielę wielkanocną i niewiele lokali może być czynnych tego dnia. Zmuszeni więc okolicznościami, wymyśliliśmy coś lepszego: piknik.

Mąż Naidealniejszy pożyczył rower od kolegi z pracy (bo własny kupi sobie dopiero za niespełna dwa tygodnie) i wybieramy się w niedzielę do Lasu Bielańskiego na pieczenie kiełbasek i picie wina na łonie natury :) Nikt, nikt, nikt i nigdzie nie będzie miał takiego zajeprzefajnego śniadania wielkanocnego :)

Napisz o tym

Wczoraj tak sobie rozmawiamy z zaprzyjaźnioną barmanką w Syrence o mojej nowej pracy i o newsach z niej...


W pewnym momencie Ania mówi:
- Qilia, ty napisz o tym książkę. Ledwie zaczęłaś, więc wszystko masz na świeżo, pisz od dziś, na bieżąco... Umiesz pisać, historie są przeciekawe, zrób to w formie pamiętnika, ludzie uwielbiają czytać takie rzeczy...

Dziękuję, Aniu. To jest bardzo dobry pomysł i ja to zrobię. W końcu obiecałam Ci 10 procent z dochodu ze sprzedaży :)

niedziela, marca 28, 2010

Blind Date?

Wczoraj wieczorem, Syrenka, przy piwie.


K: - W niedzielę wielkanocną będzie nasza pierwsza rocznica ślubu, a my jeszcze nigdy nie byliśmy na pierwszej randce... Na żadnej randce... Może by to wreszcie nadrobić? Zaprosiłbym cię na pierwszą randkę, potem na drugą i na tej drugiej bym ci się może wreszcie oświadczył nawet... - wyraźnie sie rozmarzył.
Q: - Daj spokój, nie mamy kasy - ucięła i zepsuła wszystko właściwym kobietom pragmatyzmem.
K: - No, nie... Na to mamy... W końcu nie musi to być jakiś luksus - stwierdził ugodowo.
Q: - Zaraz, zaraz... Jak to nie musi być luksus? A co ty sobie wyobrażasz, do speluny jakiejś mnie zaciągniesz? Ja JESTEM luksusowa, nie zauważyłeś?! - rozdarła się całym swoim urażonym ego.
K: O tak, zauważyłem... - westchnął.
Q: No. I bardzo dobrze. To kiedy ta randka?
K: No nie wiem... W tym roku... Obiecuję.
Q: Roku?!
K: OK, półroczu...
Q: Pół-q...-roczu?!
K: W tym kwartale...
Q: A wiesz, że kończy się 31. marca?
K: Taaak??? No cóż, trudno, przecież obiecałem - powiedział smętnie, a jego oczy zdradzały, że coś przelicza w głowie.
Q: Może być w przyszłym - złamała się w obliczu jego męki.
K: Nie. W tym. - warknął po męsku.

No dobra, to czas się zacząć przygotowywać na tę pierwszą randkę. Tylko co mam mu odpowiedzieć na drugiej? Jakieś sugestie? ;)

Tylko tydzień...

...no. A tu zmieniło się wszystko...


Kamil załatwił swoją sprawę ponad wyobrażenia i oczekiwania, ja mam pracę, spłacamy powoli długi... Wczoraj zorientowaliśmy się, ze to wszystko w ciągu jednego tygodnia się wydarzyło. Wierzyć nam się nie chciało, liczyliśmy jak analfabeci na palcach... Ale w każdą stronę wychodziło, że to ledwie siedem dni.

O, cholera :)

Wreszcie będziemy mieli mruczącego kota, hurra!

Z dzisiejszego poranka...


Anioł 190 cm wzrostu był udał się do sklepu po jedzenie dla, jak go zwykł nazywać, "mojego kochanego kiciusia".
Wrócił z saszetką whiskasa i takimi słowy był uprzejmy zwrócić się do swojego kochanego kiciusia:
- Od dziś masz zeżreć siedem saszetek tego świństwa, bo ja za to wreszcie będę miał mruczącego kota, jasne to jest?!

Wyjaśnienie dla niezorientowanych: promocja, dają mruczącą maskotkę za siedem kuponów.

Reakcja reszty: obie z Pimpi zarykiwałyśmy się śmiechem (ona umie się śmiać, ja też czasem), słysząc dictum jednego faceta do drugiego, piękne :)

Edit: Niezależnie od zabawy, którą miałyśmy słuchając, tez cieszymy się z możliwości posiadania w domu mruczącego kota...
Dopisek mój po cichu: ciekawe w ile sekund P. go załatwi... ;) Trzy? Czy aż pięć? ;D

JA. Reaktywacja.

Od czego tu zacząć... Najprościej byłoby od początku, ale to w końcu ja, więc będzie od d... strony jak zwykle ;)


Mam pracę. Nareszcie. Bo już umierałam po kawałku i czułam się jak "nic". Jak małe nic, nawet nie jak duże... Ale mam - i to jaką, hmmm... :)

Taką w której nie dość, że mi płacą (niby na tym powinna polegać praca, ale to nie zawsze jest aż tak oczywiste) to jeszcze czuję, że jestem zajebiście potrzebna, nie do zastąpienia, jedyna i wyjątkowa, wspaniała i najważniejsza i widzę to na każdym kroku i w każdej minucie. Jestem doceniana i obcuję z ludźmi naprawdę wielkiej kultury, charme'u, wiedzy...

Już wczoraj (to był pierwszy dzień) dowiedziałam się wielu faktów z przedwojennych i zaraz-powojennych dziejów PKO (a konkretnie oddziału w Argentynie) oraz jak wyglądał z bliska przewrót majowy. O, kurczę - przecież to jest bezcenne :)

Zaprosiłam wczoraj Męża Wszech Czasów na piwo. Za swoje wreszcie. No, to już nie jestem żoną przy mężu. Jest super.

A dziś biorę się za dokręcanie Czarnej Mamby po zimowej przerwie, czas ruszać w miasto :) Hello World!

niedziela, marca 21, 2010

The Day After :)

Ci, którzy nas dobrze znają i lubią, są poinformowani o celu naszej wizyty w Katowicach. Reszta wiedzieć widocznie nie była uprawniona.


Tych więc znajomych i wiedzących chcę poinformować, że wygraliśmy :) Oczekiwaliśmy znacznie mniej, niż dostaliśmy - o takim wyniku nie marzyliśmy nawet :) Od czasu, gdy zaczęło to do nas docierać (bo nie od razu dotarło, o nie...) - uśmiech niemal dosłownie nie schodzi nam z pyszczków, czemu zresztą chyba trudno się dziwić.

Bardzo dziękujemy tu wszystkim, którzy nas w tym wspierali i towarzyszyli myślami oraz - bywało - wspierali również bardziej konkretnie. Dziękujemy Wam i wracamy do życia, bo to dotychczasowe zawieszenie w próżni nie pozwalało nam normalnie funkcjonować. Na szczęście to przeszłość :)

czwartek, marca 18, 2010

Przyjazne państwo, q... mać

Znów jazda, znów przez ćwierć Polski, znów wydatki, znów stresy, znów rozregulowanie normalności.


Nie wypowiadajcie przy mnie zwrotu "przyjazne państwo", bo będę ciąć, kopać, gryźć, drapać i pluć.

niedziela, marca 14, 2010

Franz a sprawa zieleni

Franz już od pewnego czasu sugerował delikatnie, że w naszym domu nie będzie koegzystował z roślinkami. Wzięliśmy to za chwilowe fanaberie i nie zrobiliśmy nic...


Był to błąd, więc Franz wziął sprawę w swoje aksamitne łapki... Ostatnio musieliśmy wybyć na większość dnia. Wracamy głęboką nocą i cóż widzimy?
Roślinki wyżarte; ziemia rozsypana po stole, parapecie, podłodze; doniczki - użyte jako zabawki, rozrzucone po całym mieszkaniu. A Franz nawet nie zdobył się na cień skruchy w spojrzeniu - wręcz odwrotnie, było w tym raczej: przecież uprzedzałem, prawda?

Zbyt byliśmy zmęczeni, aby zdobyć się na więcej niż ciężkie spojrzenie i zwyczajowe "Fraaanz, q...", po czym stwierdziliśmy, że całe sprzątanie może poczekać do rana... Walnęliśmy się do łóżka, a wczesnym porankiem obudził nas... Tak, grzechot toczonych po parkiecie doniczek ;)

wtorek, marca 09, 2010

My, kocury, możemy sobie wyłazić ze ścian zawsze

Parę fotek z ostatnich dni

Recykling:



Portret rodzinny z Kłapouchym w pyszczku:



Prawo moralne we mnie i tylko żyrandol nade mną...:



Pseudoartystyczne...



...pseudopierdoły. Ale mnie się podoba, moje jest w końcu ;)

Rodzeństwo

Dzień dobry się z Państwem :)

Dowód na istnienie reakcji na akcję ;)

Otóż, moje kochane czytelniczki (czytelnicy mogą iść wstawić wodę na kawę) - mam dowód naukowy na poparcie twierdzenia "Jak Kuba Bogu..."


Otóż, aniołki moje, wczoraj byłam dla Męża Idealnego kobieta idealną (tak, ze wszystkimi takimi różnymi detalami, których się domyślacie) i dziś...
Dostałam kolejny prezencik w postaci przecudnych balerinek w kolorze "forever in blue jeans". Skąd on wiedział, jaki numer; skąd wiedział jaki kolor - nie mam zielonego, najzieleńszego pojęcia - bo ja sama nie znam swoich rozmiarów i kupuję "na oko". Jak wytrzymał dwie doby, ukrywając je - to akurat rozumiem, bo on twardy jest ;) Ja bym nie dała rady, rozsadziło by mnie od środka. No, ale w naszym związku to on nosi spodnie na szczęście.

Wracając jednak do tematu przewodniego. Bądźcie miłe i kochane, bo to może zostać w zupełnie niespodziewany sposób docenione ;)

A balerinki są zaje..., firmy dobrej, a wewnątrz są (siedzicie, mam nadzieję - jeśli nie, to szybko usiądźcie), otóż wewnątrz są one srebrne... Chyba specjalnie (czyli absolutnie przypadkowo, hmmm...) będę je zsuwać w knajpkach ze stóp... Niech inni patrzą i podziwiają ;)

poniedziałek, marca 08, 2010

Niezwykły facet... I o to chodzi :)

Zwykły mąż to by mi dziś dał kwiatka no i plus jakieś perfumy czy coś z biżuterii... Miło bym się uśmiechnęła, mimo iż nie znoszę kupowania mi ciętych kwiatów, a perfumy i świecidełka mam w ilościach absolutnie wystarczających do życia, ale bywam uprzejma ;)


Ale mój mąż nie jest zwykły, dlatego dał mi to, co naprawdę potrzebne i pożądane. Takiego wspaniałego pen drive'a, który wygląda dokładnie jak połowa mojej zippo :) Jaki ten fleszek jest piękny i jak bardzo mi się przyda :)

Uwielbiam Cię, Kamil. Jesteś najwspanialszy pod słońcem :* Milion buziaków i... coś ekstra na wspólny wieczór ;)

niedziela, marca 07, 2010

Kłamstwo, wszędzie kłamstwa widzę

Około południa, Mąż Idealny wpada do domu na dwugodzinny lunch. Witają go dwie pary wpatrzonych ocząt plus osiem łapek na baczność plus żona sztuk raz, która nawija:


- Gdy rano wyszedłeś, to zaczęły pokazówki i tak to trwało... No, do przed chwili... Już nie mam sił, albo je potopię, albo sprzedam, albo sprzedam utopione...
Inkryminowane oczywiście patrzą niewinnie na MI i z wyrzutem na Q. I milczą, a jak...

MI chce być idealnym, więc nie zaprzecza Q wprost, lecz tylko ostrożnie powątpiewa...
- Qilia, jesteś zestresowana, więc nic dziwnego, że czasem cię irytują.
- MI, to nie jest tak! One nie irytują mnie czasem... One mnie doprowadzają celowo do szału przez sto procent życia, gdy ciebie nie ma...
MI przytula biedną Q, głaszcze ją po głowie... Dobrze, że nie oddaje jej do przytułku dla nerwowo chorych, bo sto lat temu to by spokojnie mógł, teraz jest po prostu trudniej...

Przerwa na lunch się skończyła. Buzi Q, buzi potworom - i MI wychodzi.

Przegrupowanie trwa krótko, Franz - półka w kuchni, gdzie stalowe naczynia, bombardować podłogę w odstępie 15 sekund; Pimpi - stanowisko w przedpokoju, rozwalamy szafki z butami. Bzium, wiuuuu, trach, buch... Po chwili przegrupowanie kolejne; tym razem Franz - półka z książkami, Pimpi - szafki dolne w kuchni... Bzium itd.... Parę przegrupowań...
Q już nie reaguje. Q nalewa sobie drinka, przebiera się, robi delikatny makijaż... Wraca MI. Witają go dwie pary wpatrzonych ocząt plus osiem łapek na baczność plus żona sztuk raz... Która już nie nawija, to znaczy jeszcze się ciut zająknęła, ale szybko przerwała...

- Nieee, skąd, bardzo były grzeczne... Cały czas chyba spały...
- No widzisz, a nie mówiłem? Za dużo nerwów po prostu ostatnio było, a wiesz, jak na ciebie to działa...

Jasne. Wiem ;)

Kooot...

Koteczka (KC): Kooot, chodźmy już do łóżka...

Kot (K): Uhm, zaraz, niech to się skończy kopiować, OK?...

KC: - Kot! No?
K: - Już, chwilę...
KC: - Kot, q...!!!
K: No nie, kochana, ja się z wulgarnymi i dominami nie zadaję...
KC: Koo-ooo-ooo-ooo-ooo-ooo-ot!
K: No, tak już lepiej. Chodź koteczko, zaniosę cię do łóżka, już się skopiowało...