Dokarmianie przez klikanie

poniedziałek, lutego 26, 2007

Chińskie kociątka

"Taksobiełażąc" wczesnym rankiem po necie natknęłam się na tę PARKĘ z tatusiem w tle :) Zdjęcie, które podobało mi się najbardziej, umieszczam poniżej - następne fotki obejrzyjcie na stronach "China Daily".

sobota, lutego 24, 2007

Setna notka

...szybko się pojawiła. Fanfar nie będzie, bo cóż to znowu jest sto notek - całkiem niewiele.

Tylko taka mała refleksja... bo na początku to miał być testowy blog, taki próbnie założony, żeby zorientować się, jak blogi googlowe działają. Kolejne potwierdzenie teorii o długowieczności prowizorek ;)

Żeby od rana było wesoło, wrzucam dowcip rysunkowy autorstwa PHILA SELBY'EGO

Nie lubię Yoko z przyczyn absolutnie dla mnie niezrozumiałych, nie z powodu The Beatles, bo ich też nie lubię ;). Nie lubię jej i już, lecz gwoli uczciwości muszę tu z niechęcią przyznać, że jej ostatnia płyta mi się podoba. Nie to, że jakaś rewelacja - bo to nie jest ta stylistyka, którą preferuję, niemniej no... no dobra jest, da się słuchać.

P.S. Jak chyba zauważyliście, pilnie wyglądam wiosny i wczoraj znów coś wypatrzyłam - całkiem już wyrośnięte pączki żółtych krokusów. Jest dobrze, jest już blisko :)

piątek, lutego 23, 2007

Sztuka ulicy

Jaka szkoda, że u nas nikt się w TO nie bawi...

czwartek, lutego 22, 2007

Sekretny dziennik prezesowej

Po piętnastu tygodniach funkcjonowania f/t aureon mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że pomysł utworzenia go był bardzo trafiony.

Zaczynaliśmy od zera, mając tylko ten pomysł i wspólne zasoby wiedzy - nic więcej. Powoli zdobywaliśmy zlecenia, pracując na opinię; czasem chciało nam się wyć - gdy nic nie udawało nam się znaleźć i czekaliśmy na pracę, wariując z niepokoju, bo brakowało na życie i rachunki; czasem zlecenia nakładały się na siebie i zarywaliśmy noce, żeby jakoś to wszystko ogarnąć. Zwątpienie, czy to właściwa droga, ogarniało nas średnio raz dziennie...

Ale w którymś momencie - nie do sprecyzowania teraz, w którym - coś się zmieniło. Jak w silniku, który nie może zaskoczyć, aż wreszcie zaskakuje i zaczyna pracować równym rytmem... Zaczyna się pojawiać więcej poważnych zleceń i to od ludzi, którzy sami nas znaleźli. Zaczyna się kręcić tak naprawdę. To jeszcze nie to, czego chcielibyśmy docelowo, mnóstwo jeszcze przed nami, ale na pewno zmiana jest odczuwalna.

Bardzo się cieszę, że mogę to napisać. To fajne uczucie - coś zrobić i potem zobaczyć, że to było dobre. Najbardziej teraz cieszę się z tego, że się uparłam i nie zrezygnowałam, wbrew zwątpieniom, wbrew radom otoczenia, często wbrew logice i doświadczeniu.

Wynika z tego, że warto jednak być głupim i głuchym na argumenty uparciuchem, wpatrzonym w swoją wizję; może nie zawsze - ale czasami na pewno warto ;)

wtorek, lutego 20, 2007

Taka sobie dwuznaczność...

ZAJRZYJCIE :)

O pracy, rozrywkach i pracy ;)

Padnięta jestem całkiem...

Dostałam mordercze zlecenie, które pozbawiło mnie sił witalnych, wyprało mózg i usztywniło nadgarstki. Zlecenie skończyłam, ale mam jeszcze jedno zaległe, więc zaraz się za nie spróbuję zabrać, bo muszę. Nie wiem jednak, co uda mi się z tego wypranego mózgu wykrzesać... Mam nadzieję, że druga kawa pomoże.

Dzięki blogowi nawiązałam wirtualny kontakt ze znajomym z realu, z poprzedniego życia. Miło było popisać i pogadać, powspominać. Wcale to poprzednie życie nie było takie złe, a już na pewno bardziej barwne. Ot, choćby taki przykład... Ja jestem piwno-knajpiane zwierzę. Z tym znajomym spotykaliśmy się w takiej knajpce (zresztą sporą, bo kilkunastoosobową grupą stałych klientów) prawie codziennie. A wiecie ile razy byłam w pubie od listopada? Dwa. Gdyby mi ktoś to przepowiedział, to bym go wyśmiała... Czas to zmienić, najwyższy czas.

W związku z tym wracam do pracy, bo jakoś na te przyszłe zmiany trzeba zarobić ;)

sobota, lutego 17, 2007

Cień świtu

Czy ja już pisałam, że świty są tu piękne? No, tak... pisałam mnóstwo razy, na pewno aż za dużo, jak na blog nie będący blogiem o świtach... Ale znów napiszę i jest szansa, że po raz ostatni - ale nie obiecuję.

A piszę, ponieważ jest piękny poranek i dzięki temu dziś na ścianie pojawił się cień świtu i nie można było tej projekcji nie zarejestrować aparatem fotograficznym. Zwyczajnie szkoda było, aby to umknęło...



sobota, lutego 10, 2007

A u nas...

...pada deszcz.


Może nie dokładnie tak, lecz bardzo podobnie. A obrazek pochodzi ze strony bygak.stumbleupon.com

Sałatka z tuńczyka - odsłona trzecia

Wyszła przypadkiem - jak zazwyczaj i z tego, co było, a do sałatki akurat było niewiele, jakoś tak się złożyło. Mimo to naprawdę udana wyjątkowo - w moim rankingu sałatek z tuńczyka jest teraz na drugim miejscu. No to do roboty...

Założenie wstępne - ona ma piec w pyszczek, ma być wyraźnie pikantna, więc wielbiciele smaków subtelniejszych nie powinni jej przygotowywać.

Na dwie osoby bierzemy torebkę ryżu i gotujemy ją według przepisu. W tym czasie przygotowujemy resztę składników, żeby bardzo szybko wszystko wymieszać, póki ryż jest gorący - tak, właśnie gorący - to bardzo ważne, aby sałatka - gdy zaczniemy ją jeść - była jeszcze ciepła.
Tak więc ryż nam się gotuje, a my trzemy na tarce 10 dag żółtego sera (najlepiej gouda, morski - tego typu); otwieramy puszkę tuńczyka w oliwie (ale w takich większych kawałkach) i nadmiar oliwy odlewamy oraz robimy sos, bardzo prosty.
Bierzemy dwie łyżki majonezu i po łyżeczce musztardy rosyjskiej Kamisa, przecieru pomidorowego i oliwy. Do tego dodajemy 4 krople przyprawy do zup, po pół łyżeczki słodkiej papryki i oregano, szczyptę vegety i sporo cajenny - co najmniej pół łyżeczki kawowej. Mieszamy sos dokładnie - możemy spróbować, jest pikantny i taki ma być.
Ryż już się ugotował. Szybko wyjmujemy torebkę, osączamy, rozcinamy i wsypujemy ryż do miski. Posypujemy go serem i dokładnie mieszamy, ser się lekko stopi i o to chodzi. Dodajemy tuńczyka, dzielimy go widelcem na mniejsze kawałki, polewamy sosem, mieszamy i... koniec. Natychmiast podajemy, jeszcze ciepłą.

Smacznego :)

piątek, lutego 09, 2007

Wiosna z szaleństwem w tle

Wiecie co, jeśli jutro coś jeszcze napiszę, to będzie oznaczało, że jednak szlag mnie najjaśniejszy nie trafił, choć tak niewiele teraz brakuje...

Posypał mi się duży komputer - dobra, naprawiło się. Posypał się też mały - też się naprawiło, choć już z obłędem w oczach. Czy posypał się średni - z tchórzostwa nie sprawdzam, nie byłabym w stanie przełknąć tej wiadomości - nie dziś, sprawdzę jutro.
Teraz i tak nie mam czasu, bo częstotliwość odwiedzin w banku jest taka, że już prawie nic innego nie mogę robić. Oczywiście stan konta za każdym razem daleko odbiega od pożądanego i oczekiwanego z utęsknieniem... Nic to, będę tak włazić aż do skutku, choć już cyferek wejściowych nie jestem pewna - za często je wstukiwałam.
Prywatnie też średnio, bo parę nieporozumień się wydarzyło, a to nigdy miłe nie jest, bo nie może...

Czy myślicie więc, że takie małe zapowiedzi wiosny, które pojawiły się przy wejściu do klatki schodowej mogą, bo ja wiem? - coś zrównoważyć? No, popatrzę jeszcze i jeszcze... może i trochę mogą... Też popatrzcie, może i wam coś zrównoważą, kto wie :)



P.S. Zdjęcie nie jest mojego autorstwa, lecz M. - na moją prośbę.

wtorek, lutego 06, 2007

Zawsze można się czegoś nowego nauczyć

...więc w ramach propagowania umiejętności zabawnych i raczej zbędnych do życia zamieszczam adres do Praktycznego Przewodnika Wiązania Sznurówek w skrócie PPWS. Miłej nauki :)

poniedziałek, lutego 05, 2007

Taka sobie notka

Za mną ciężkie dni. Albo nie, trochę inaczej - mam nadzieję, że pula ciężkich dni już się wyczerpała i choć przez jakiś czas będzie normalnie, a może nawet dobrze.

No bo było nieciekawie, bardzo emocjonalnie, wręcz wyczerpująco emocjonalnie. Kryzys gonił kryzys. Praca też szła nie najlepiej, no ogólnie sytuacja typu "jak się wali, to już hurtem". Nie będę tu się rozpisywać o szczegółach, bo to nie miejsce na to, lecz powiem tylko, że już się chyba wyprostowało wszystko i znów będzie miła normalność, bo ja normalność ostatnio bardzo lubię i uważam za miły sam fakt, iż nic się nie dzieje.

Ale dziać się może i to już za tydzień, bowiem istnieje możliwość, że na parę dni Kasia podkukułczy nam dziecię, a ponieważ dziecię (czyli znana wam Alicja) jest inteligentne, więc na pewno będzie się fajnie działo i ciekawie.
Ponieważ wszakże istota ze mnie ogólnie wredna, więc nie mogłam - korzystając z pchającej mi się w łapki okazji - nie zwrócić się dwuznacznie do M. słowami:
- Wiesz, będziemy mieli dziecko...
I ja się dziwię, że potem mam kryzysy. Przy takim poczuciu humoru, to i tak cud, że mnie nikt do tej pory nie zabił. Dlatego tym bardziej muszę oddać M. sprawiedliwość i wyrazić swój podziw. Żadnego zająknięcia, żadnego nerwowego milczenia, tylko bardzo miłe, z uśmiechem:
- To wspaniale, a kiedy?

czwartek, lutego 01, 2007

O pogodzie czyli "keep smiling"

Niby mądrzy prognozują jeszcze, że chłody i śniegi skądś tam mają lada czas nadciągnąć, lecz - choć może to trochę życzeniowe myślenie - trudno mi w powrót zimy uwierzyć.

Wyszłam rano po zakupy i... wiosna. Zresztą widząc na zaokiennym termometrze dziesięć stopni, zrezygnowałam z rękawiczek, a zamiast nich założyłam wiosenną kurtkę z białego dżinsu, żeby lepiej do tej przyrody pasować. Wiatr wiał silny, lecz ciepły. Śnieg stopniał, resztki jeszcze gdzieniegdzie się dotapiają. Deszczyk czasem pokropi, ale też taki ciepły i drobny, zupełnie nie nieprzyjemny. Ptaki się wydzierają, świergoczą jak głupie, też jakoś tak radośnie. Prawie zaczęłam się rozglądać za pączkami młodych liści...

Było pięknie i optymistycznie. Tylko w ludziach nie widziałam ani grama wiosny... Szli skuleni jak zazwyczaj i smutni jak zawsze.
Czemu się nie uśmiechamy? Czy trzeba mieć aż powód? A tak bez powodu, albo - co trudniejsze - wbrew powodom? Inni mają swoje "keep smiling" a my swoje "śmieje się jak głupi do sera". Osobiście jednak wolę to pierwsze.