Dokarmianie przez klikanie

niedziela, października 24, 2010

Sprytna i rozgadana...

...czyli nasza nowa drukarka.


Byłam przeciwna trzeciemu sprzętowi tego typu, w dodatku to "kombajn" czyli urządzenie wielofunkcyjne - a wobec nich jestem przeciwna podwójnie. Poza tym odstraszająco podziałała na mnie zbyt niska cena. Ale K. się uparł, więc...

No i znów miał rację (inna sprawa, że takie ciągłe "manie" racji bywa czasem wkurzające) i mamy bardzo sprytną szarą zgagę ;) Objęła w wyłączne posiadanie stoliczek i drukuje, skanuje, kopiuje oraz... gada, mruczy, tłucze się, warczy - nawet Franz ją słyszy, a to o już czymś świadczy. W każdym razie niesamowicie przyjazne stworzenie i już ją lubię :)

P.S. Nie piszę, ile kosztowała, bo nikt i tak nie uwierzy ;)

wtorek, października 19, 2010

Zima idzie...

...więc w tym tygodniu w domu jak w przedwojennym dworze - zapasy się robią.


Suszą się korale z różnego rodzaju papryczek, pasztety się robią, szynki i golonki, przyprawy i sałatki, rybki się marynują, nalewki się nastawiają i takie tam różne, różniste inne pychoty na zimne dni.

Wszyscy aktywnie uczestniczą - życie przeniosło się do kuchni, gdzie ja króluję; Mąż zakupy robi (nawet po raz dziesiąty, bo czegoś własnie zabrakło) i taszczy do domu, i śmieci wyrzuca, i przyprawy trze w moździerzu - no anioł prawdziwy, bo to wszystko bez mrugnięcia okiem nawet, bez narzekania żadnego.
Zwierzaki karne jak nigdy, ale kto by nie był karny przy takiej ilości obrywek i możliwości sprawdzenia czy papryczki równo się suszą i czy wątróbka dobrze w maśle uduszona (Franz) oraz czy skórka na golonkach mięciutka, a marchewka do sałatki w sam raz (Pimpi).

Tak więc zima może sobie przychodzić, a co nam tam, phi :)

poniedziałek, października 18, 2010

Na Olimpii

Wczoraj państwo M. wybrali się w poszukiwaniu skarbów na coniedzielny bazarek na Olimpii.


Można tam kupić prawie wszystko - od kompletów nowych mebli poczynając, a kończąc na zgiętym gwoździku z lat 20-tych ubiegłego wieku sztuk raz; nie można kupić samochodów ani zwierząt. Np. czółenkowa maszyna do szycia, na korbę - w świetnym stanie za jedyne 150 złotych (do negocjacji) - cacko, oczy mi zabłysły chęcią posiadania, no ale...

Nachodziliśmy się okrutnie, ale - półżywi, po kilku godzinach, wracaliśmy lżejsi o pięćdziesiąt parę złotych, ciężsi zaś o mikserek ręczny, gadżety kuchenne, maszynkę do mięsa, łyżwy i super buty. Po pobieżnym przeliczeniu na ceny allegrowe wyszło, że zakupy są warte co najmniej dziesięć razy więcej, niż za nie zapłaciliśmy.

Muszę podkreślić, będąc absolutnym antytalentem w tej dziedzinie, że wszelkie osiągnięcia negocjacyjne zawdzięczamy jedynie panu M. - był absolutnie niezrównany w sztuce targowania :)

poniedziałek, października 11, 2010

Yes, indeed.

Koty w dzienniku są od siebie o parę pozycji oddalone (Pani M. bowiem w dzienniku jest na "D" - bo ciągle ma stary dowód, a pan M. na "M".), choć w ławce siedzą jednej - ale w końcu każdemu wolno siedzieć z kim chce ;) Do wczoraj nikt nie wiedział, kim Koty dla siebie wzajemnie są.

Angielski, od podstaw; czyli lekcję Pani od Angielskiego (PoA) zaczyna zwyczajowo od opowiadania o sobie: kto jest kim, co robi, kogo tam w domu ma, ile lat ma etc.

Ponieważ ochotników do zaczynania nie było, miłosiernie zgłosiła się pani M. i powiedziała, że ma lat ile ma, że męża ma K., nazwisko wymieniła prawidłowe (czyli M. - w tym miejscu PoA pomyślała, że kobita się z nerwów pomyliła), że kota F. M. ma, że psa-dziewczynkę P., że zero dzieci, że takie tam różne. Wszystko było OK, dopóki nie odezwał się pan M. Hmm...
Który stwierdził, że żonę ma I., że kota ma F.M., że psa-dziewczynkę ma P., że ma tyle lat co ma i nazywa się tak i tak i robi to i to...

Chciała zabrać głos kolejna osoba, ale nie mogła, bo Pani od Angielskiego wreszcie zajarzyła, że coś tu się za bardzo zgadza... Z wrażenia zapomniała polskiego i z oczami jak spodki, wyszeptała scenicznie, wskazując dla pewności palcem Koty:
- Are you married, really?
- Yes, indeed. - odpowiedziały Koty chórem, choć niewyraźnie, bo już wyły ze śmiechu, a z nimi cała klasa, do której przyłączyła się za moment PoA :)

sobota, października 09, 2010

Dzieci wesoło wybiegły...

... ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki...


No może bez "takich" flaszek (tylko powerade). No i czym się było tak stresować? Niczym. Wszystko jest bardzo super :)

- Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, lalalala, hej, hej, hej!

Tak, teraz już jesteśmy w domu i siedzimy nie przy powerade ;)



Paranoiczna panikara

...aaale się denerwuję...


Jak ja się denerwuję bardzo. Strasznie, okropnie, przerażająco. Oczywiście przesadzam w tym - jak zwykle. No i co z tego? Mogę się sobie denerwować do ogłupienia, wolno mi. Odbija mi. Dobra, byle do trzynastej, wtedy już nie będzie odwrotu.

Jeju, no po jaką cholerę mi to było? Zawsze coś sobie takiego wymyślę... No jak to po jaką? Po te nerwy teraz choćby, grrrrrrr...

piątek, października 08, 2010

Koniec tygodnia

Dziś Państwo M. vel Koty od rana żyją myślami o odbiorze swoich tygodniówek.


Znaczy jedni będą mieli tygodniówkę, a inni niestety tylko dwudniówkę, bo w ramach ratowania domowego budżetu wzięli a conto.
Pracuję nad listą zakupów (wszystkie moje wiewiórcze zapasy się wyczerpały) i zapisałam całą stronę w zeszycie. Oznacza to, że czas zacząć wykreślać, bo cudów nie ma ;)

Ponieważ nie należy być głodnym w czasie zakupów, więc wskoczyłam do kuchni i powstały "kółeczka z kremem kajmakowym":
Z ciasta francuskiego pokrojonego w paski robimy kółeczka i pieczemy; odstawiamy.
Do śmietanki w rondelku dodajemy cukier, cukier wanilinowy i trochę masła i stawiamy na małym ogniu.
W jedną przednią łapkę bierzemy łyżkę, w drugą kawę, w trzecią książkę o międzynarodowym terroryzmie, w czwartą papierosa... Nie, zaraz, człowiek nie ma tylu łapek. Ale ma mózg - niech sobie radzi. Krem się powoli gotuje, a my siadamy na stołku barowym i mieszamy, mieszamy, mieszamy...
Tak długo, aż nam się zrobi gęsty i kremowy kajmak. Ile? No przecież mówię, że długo :)
Gorący nakładamy na kółeczka i szybko idziemy do pracy i szybko pracujemy, bo wtedy szybko wrócimy, żeby wreszcie je błyskawicznie zjeść!
Na pocieszenie, wspólnie z domowa zwierzyną, dokładnie wylizujemy rondelek i łyżkę... Zawsze coś, co nie?

sobota, października 02, 2010

Nie bezy. Lepiej.

Pisałam jakiś czas temu, że z uzbieranych białek zrobimy bezy. Rzecz jasna - możemy. Ale mam dla was lepszy pomysł.


Otóż ubijacie te białka na pianę, wsypujecie dwie szklanki cukru pudru, dalej ubijacie na sztywno, dodajecie szklankę mąki, mieszacie i już. Formę dowolną wyłożyć trzeba papierem do pieczenia, wlać weń ciasto i wstawić do piekarnika (160 st. C). Piec, aż patyczek będzie suchy (ok. pół godziny).

Wyjąć, ostudzić całkiem, przeciąć na dwie lub trzy części, przełożyć jakimś białym kremem (u mnie to był taki najzwyklejszy krem w proszku, wzbogacony masłem, aromatem cytrynowym i wiórkami kokosowymi). Odstawić na noc w chłodne miejsce (ale nie do lodówki). Czekać na zachwyty po pierwszym kęsie już...

Bonus - ciastka kruche na superszybko (ilość na jedną małą blaszkę):

Bierzemy pół kostki masła, ucieramy z pół szklanki cukru, dodajemy szklankę mąki i szczyptę sody. Mieszamy, robimy z ciasta wałek, kroimy w plasterki, układamy na blasze wyłożonej papierem. Ja dodatkowo dodałam szczyptę kurkumy - pięknie barwi. Pieczemy ok. 5-7 minut w temperaturze 180 st. C. Póki są ciepłe, możemy je wygiąć w chińskie dzień dobry. Ale nie musimy wyginać. Posypywać, smarować - czym się chce lub niczym. Dłużej się pisze niż robi.

Psuje jedne...

...wszystko mi poprzestawiały :)


Pierwszy raz od wieków obudziłam się o siódmej rano. Przez teścio-psuje, które dotarły dopiero około północy, choć miały wcześniej...

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wypiło się to i owo i tymi drogami doszło się do tej skandalicznej pory budzenia. Dla ścisłości dodam, iż tylko ja się obudziłam tak hmm... wcześnie - cała reszta śpi słodko. Chyba zmienię porę śmigusa. Z kwietnia na początek października ;) Gdzie moje wiadro?