Dokarmianie przez klikanie

poniedziałek, listopada 26, 2007

Lubię poniedziałki

Ostatnie dwa tygodnie były wyjątkowo męczące - problemy ze zdrowiem Pimpi, bardziej intensywne życie towarzyskie (w tym pierwsze od lipca ubiegłego roku spotkanie z Eks), a przede wszystkim sporo nowej zupełnie, a bardzo intensywnej - pracy.

W piątek popołudniu padłam; przez cały weekend zrobiłam wszystko co mogłam, aby odpocząć, odreagować, nabrać sił... Udało się, cieszę się z poniedziałku i nowego tygodnia, mam energię, pomysły i chęci :) Pimpi też już jest w dobrej formie, jeszcze na diecie, ale to już tylko dziś. Zamówiłam dla niej nowe jedzenie, tamtego już nie odważę się kupić - boję się powtórki.

Generalnie dobrze... Nie pisałam nic o nowej pracy, bo było za wcześnie, ale teraz już mogę. Podoba mi się, bo - pomijając względy finansowe, korzystniejsze od poprzednich - tematyka jest mi bliższa, no i szefowa bardziej komunikatywna, jakoś się dogadujemy - lepiej, niż z poprzednim pracodawcą.
Dam tu link do tego portalu, ale dopiero za jakiś czas, bo portal jeszcze jest w fazie dopracowywania - programistycznego głównie. Opiera się na bazach danych i jeszcze trwają prace nad nimi.

Jest dobrze. Wystarczyło trochę spokoju finansowego i wewnętrznego, a już zupełnie inaczej się czuję. Niech tak będzie :) Na razie nie potrzeba mi nic więcej.

niedziela, listopada 25, 2007

Tak zaczynam dzień

Lubię te chwile dnia. Dnia lub nocy - bo dla niektórych to jeszcze głęboka noc. Budzę się o 4:30, włączam komputer, zapalam papierosa i robię sobie pierwszą kawę.

O tej porze roku na zewnątrz jest zupełnie ciemno. Dziś dodatkowo krople deszczu uderzają o parapet... Zapalam świeczkę pachnącą wanilią. W dużym budynku naprzeciwko świeci się tylko w dwóch oknach. M. jeszcze śpi, a obok niego, na mojej poduszce - oczywiście Pimpi, która przywitała się ze mną, ale potem jak zwykle stwierdziła, że trzeba jeszcze trochę pospać.

Przeglądam pocztę i newsy z nocy, zaglądam do Cantr, odpowiadam na listy, robię sobie kolejną kawę. Jest już 5:15. Zanim o 6. obudzi się M., zdążę napisać kolejny artykuł z cyklu, jeszcze raz lub dwa wejść do Cantr oraz przejrzeć depesze prasowe z wczesnego poranka. Wtedy świat powoli też zacznie się aktywizować (no, może nie dziś, bo niedziela - ale w zwykłe dni tak jest).
O 7. zadzwoni mama z tekstem - Nie obudziłam cię przypadkiem? - tu ja się zwyczajowo oburzam, a ona ciągnie - No, wiem, wiem, tak tylko chciałam cię troszkę podenerwować... ;)
Dopiero o 7:30 mała zacznie domagać się spaceru, ale wtedy to ja już od dawna będę ubrana i gotowa od wyjścia.

Czasem zdarzają się humorystyczne sytuacje związane z moim wczesnym wstawaniem - na przykład jeden z moich korespondentów długo był przekonany, iż żyję w innej strefie czasowej :) Inna osoba, widząc mnie dostępną na GT, powiedziała ze współczuciem - Biedna ty, a ja narzekam, że mam na szóstą do pracy...
Mało kto jest w stanie pojąć, że ja naprawdę bardzo lubię te poranki z ich ciemnością i ciszą, a nawet deszczem. Gdy nikt nic nie chce ode mnie, a ja czuję się, jakbym była jedyną żywą istotą na świecie... Zresztą w ciągu tych trzech godzin jestem w stanie zrobić więcej, niż w pięć późniejszych.

Już 5:30. Za dwie godziny powoli zacznie budzić się świat...

czwartek, listopada 22, 2007

Nie-na-wi-dzę!

Nienawidzę, gdy choruje zwierzę. Dostaję szału z bezsilności własnej i lekarzy. Nie śpię i wariuję...

Mała znów zachorowała, dałam tabletki (zostały z poprzedniego razu), przestawiłam na dietę, wczoraj było już na tyle dobrze, że zaczęła jeść normalne jedzenie i... I dziś w nocy powtórka. Nie mam wątpliwości, że to od tego jedzenia - do głowy by mi wcześniej nie przyszło, że ono może być przyczyną - jadła je, dobre, polecane przez weterynarza, od samego początku niemalże i wszystko było w porządku. Może wadliwa partia, nie wiem... Dziś weterynarz, znów leki, znów dieta. Jedzenie poszło do kosza od razu i już chyba nie odważę się go kupić.

A ja padam na mordkę, od tygodnia nie przespałam całej nocy - w sumie przez tydzień może ze 20 godzin; nie mogę się skupić na niczym; nie wiem, jakim cudem jeszcze udaje mi się cokolwiek zrobić. Zmęczona jestem potwornie. Czekam na weekend jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Skoro doszło do tego, że dziś popołudniu się rozpłakałam z tego wszystkiego, to chyba dobrze ze mną nie jest... ja w normalnym życiu nie płaczę.

Plan dla nas na weekend: ja śpię, a mała zdrowieje - nie ma inaczej, bo naprawdę będzie źle.

środa, listopada 14, 2007

Milczenia dość

Bardzo długo milczałam, co było - i poniekąd ciągle jest - podyktowane względami zawodowymi. Czasem należy zachować tajemnicę, mając na względzie nie tylko swoje interesy. Tak więc o pracy nie będzie jeszcze na razie nic...

Będzie o zimie, którą - zupełnie niezgodnie z naszymi przewidywaniami - Pimpi pokochała, biega w śniegu, szaleje, ryje mordką w poszukiwaniu zapachów i tylko oblepione śniegiem patyczki bierze w pyszczek z mniejszym zapałem. Do tej pory lody dawaliśmy jej jedynie w postaci roztopionej :)

Będzie też o tym, że życie towarzyskie nam ruszyło z miejsca, po kilkumiesięcznej stagnacji spowodowanej nadmiarem obowiązków. A ruszyło pięknie w postaci przeuroczej dziewczyny, znanej nam do tej pory jedynie wirtualnie - z naszego "świata równoległego" czyli gry. Ona znała nas lepiej, bowiem była (i mam nadzieję, że jest nadal) wierną czytelniczką naszych blogów. Stres, tak wpisany w podobne spotkania, nie miał tym razem miejsca i było wspaniale. Zresztą jutro powtarzamy imprezę, tym razem w poszerzonym gronie... też będzie miło, już to wiem :)

Cóż jeszcze? Praca, nauka, praca - jak zwykle. Udało nam się kupić parę kolejnych rzeczy - jakże niezbędnych w gospodarstwie domowym, a bez których musieliśmy się obywać, ale już nie musimy... Mieliśmy też ostatnio okazję podumać nad ulotnością stanów... bowiem nasi znajomi, o których pisaliśmy na wspólnym blogu i ja tu też wspominałam o nich - ci, którzy udzielali nam swojego mieszkania na początku... no więc oni się rozstali... a przecież to my nie mieliśmy prawa przetrwać. Dziwne to wszystko i zaskakujące czasem.