Dokarmianie przez klikanie

czwartek, kwietnia 29, 2010

Prawie końcówka. Prawie*

Nawet grypa w środku zimy, wśród podkręcanych informacji o jej morderczych właściwościach nie była taka, jak ta teraz...


Dwanaście dni koszmarnego cholerstwa z huśtawką (już dobrze? nie, nic z tego - właśnie teraz dopiero będzie gorzej; o, a teraz jeszcze gorzej). Ale dziś wracam do pracy, co nie oznacza wcale, że już jest wspaniale, bo nie jest. Ciągle nieciekawie, ale już nie mam sił chorować, chcę normalności...

Tyle mam do zrobienia, tyle planów, tyle zaległości... Nie pracowych bieżących, a tych życiowych czyli naprawdę ważnych. Abym tylko dziś nie padła, bo jeśli przetrzymam - to będzie już z górki...

* Ciąg dalszy w komentarzu.

sobota, kwietnia 24, 2010

Uuu, aż zazdroszczę...

...no, powiedzmy, że prawie zazdroszczę ;)


Mambie nic nie brakuje, więc aż tak bardzo zazdrościć nie mam powodu, ale fakt, że Mąż nad Mężami wreszcie dorobił się naprawdę stylowego holendra. Z trzybiegową przerzutką w piaście (no, właśnie, tego to mu cholernie zazdroszczę), odskulowo odjechany, no... No :) Cudo jest, troszkę pracy i parę groszy - a wówczas to już pół Wawy zzielenieje z zawiści ;)

piątek, kwietnia 23, 2010

To się naprawdę dzieje...?

...zdechła, w środku grypy, nie wierzę, że się może tak dziać...


A jednak (tak mówią trzy jeszcze funkcjonujące komórki w moim mózgu). Że chyba się jednak dzieje. Już w przyszłym tygodniu zacznie być realizowany plan, który zakiełkował mi w łepetynie jakieś osiemnaście (sic!) lat temu. No i co więcej - ma wielkie szanse na realizację, bo jest skrystalizowany (długo mi to zajęło, nie ma co...), jest wykonalny, ma szanse być opłacalny, a w dodatku - co najważniejsze - są na to środki.

Cholera... Tak piszę, ale sama nie wierzę, że to o sobie, bo u mnie to przecież zawsze wszystko było pod górkę...

Daj to na bloga...

...bo dawno nie było żadnej fotki Franza.


OK, jak sobie życzysz, kochany :) I wcale nie skomentuję tego, na przykład pisząc, że ta futerkowata paskuda śpi na Twoim plecaku, przecież to w końcu Twój plecak i Twój ukochany kiciuś :)

Egzaminy

Tak jest, że niemal każdego dnia jakieś zdajemy. Podejmujemy wybory, które są przecież egzaminami. Stajemy przed mniejszymi i większymi sprawami codzienności, a obok zawsze ktoś stoi i... ocenia. Nie dlatego, że lubi oceniać. Dlatego, że siłą rzeczy się do tego odnosi.


Podobnie z drugiej strony. Stoimy z boku, przyglądamy się, oceniamy... Nie dlatego, że mamy taką nieodpartą potrzebę oceniania, lecz po prostu - siłą rzeczy - odnosimy się do poczynań innych i klasyfikujemy je. Taką najprostszą klasyfikacją jest "podoba mi się - nie podoba mi się"...

Superkomfortem jest, gdy patrząc na partnera życiowego - w 99 wypadkach na 100 - myślimy (nawet nie zdając sobie z tego sprawy, bo to własnie taki myślowy odruch oceniający): podoba mi się, że tak robisz, zgadzam się z tym.
Procentowość zgody w takich momentach świadczy o tym, czy to jest ta właściwa osoba. Poniżej 75 procent czas się poważnie zastanowić, poniżej 60 - raczej pakować walizki (swoje lub jej ;).

Ten jeden procent u mnie zostawiam na różnicę charakterów i błąd statystyczny w jednym;)

wtorek, kwietnia 20, 2010

Ale nas dopadło...

...trzeci dzień grypy, zero rezerw na czas choroby... Biedne, zdechłe, padnięte i słabe jak koty... Niech już będzie dobrze, co?

niedziela, kwietnia 18, 2010

Trochę wiedzy więcej...

Silny stres ostatnich dni nie mógł źle nie zadziałać...


Niejako przypadkiem jednak dał coś dobrego też. Wiedzę o tym, że kłócimy się jedynie o zewnętrzność, a nie o to, co między nami. To też cenne, skoro reszta i tak była do d... ;)

Normalnie. Nareszcie :)

Moje miasto wreszcie wraca do zwykłego rytmu życia...


Trudno tu się ostatnio mieszkało. Chyba, że było się egzaltowaną istotą spełniającą się w pseudogestach. Nie byłam, nie jestem, nie planuję być, więc mnie mieszkało się trudno, bowiem kultywowałam z uporem normalność.

Na fb nie podpisałam się pod grupami "nie dla K-ch na Wawelu" ani "tak dla K-ch w piramidzie Cheopsa", choć mentalnie rzecz jasna byłam po stronie obu tych grup i jeszcze kilku podobnych. Ale nie podpisałam się z zupełnie innego powodu...

Otóż byłam za K-mi na Wawelu. Od pierwszej chwili. Z dwóch powodów. Po pierwsze - pan K. był (zanim został prezydentem kraju) prezydentem Wawy. I dlatego w wyborach prezydenckich, tych krajowych, Wawa go nie chciała (można zajrzeć do raportów z wynikami, Google pomoże), bo próbkę prezydentury w skali swojej, lokalnej - miała i nie była skłonna do powtórki o większym zasięgu... Z jakiej racji więc niby powązkowska aleja zasłużonych?
Po drugie - Kraków, czyli najbardziej zadufane w sobie i najbardziej niezadowolone miasto w kraju, przy tym propisowskie do obłędu, zawsze rościł sobie pretensje (bo w roszczeniu pretensji są niezrównani) do bycia stolicą. No to dziś mają próbkę... Jak miło :) oczywiście, to nie są jakieś strajki trzech grup zawodowych jednocześnie, to tylko zwykła uroczystość państwowa, i to bardzo spokojna, bo o charakterze żałobnym... Żadne tam takie, które my tu mamy na co dzień, ale i tak miło mi, że poczują smak, jak to jest być naprawdę stolicą, choć przez ten kawałek dnia :) Nie jestem aż tak naiwna - nie wierzę, że od tego spokornieją. To tylko taka złośliwa satysfakcyjka.

A u nas na Powiślu wracamy do życia według zwykłych zasad - dziś giełda rowerowa. Będę. Nie żeby kupić, bo Mamba wszystko ma. Żeby się uśmiechnąć, że wreszcie dzień jak co dzień.

poniedziałek, kwietnia 12, 2010

Egzotyka zza miedzy :(

A sądziłam, że już nic mnie nie wkurzy bardziej... Naiwna kobieta ze mnie.


Gdy słyszę niektóre radiowe informacje, to mnie trafia. Co? A to, że mówią o solidarności Rosjan z narodem polskim. I pięknie, że Rosjanie są solidarni... Mnie nie o to chodzi. Chodzi mi o to, jak oni to mówią... Tak, jakby Rosjanie byli... no nie wiem, kosmitami? Czy jakimś dziwnym, świeżo odkrytym gatunkiem pand. Jakby to nie byli ludzie, Słowianie, bądź co bądź sąsiedzi... Się dziwią tak, jakby cudem był sam fakt, że takie pandy, a mówią ludzkim głosem.

Od razu uprzedzam - ja nie jestem i przenigdy nie byłam rusofilką, ale ludzie... no trochę szacunku. Są tacy sami jak wy, mieszkają ledwie o miedzę na wschód i może nie traktujcie ich tak. Są tacy jak my, bardzo do nas podobni, więc może bez podkreślania egzotyki faktu, iż też czują i myślą, co?

niedziela, kwietnia 11, 2010

Nie jestem "wszyscy" - nic z tego

Nie mówcie o mnie "wszyscy", bo mam tego chyba już dość.


Przez bez mała pół wieku znosiłam to "wszyscy" przy okazji różnych powodów, bo kibicowanie - i "wszyscy Polacy żyją tym meczem" - sorry, ale jak dla mnie, to on w ogóle nie istniał - natomiast podciągano mnie pod znienawidzone "wszyscy", bo również wszyscy kochają papieża - ja nie, bo czysty protestantyzm nie dopuszcza kultu osoby... Ja nie dopuszczam też, bo to głupie jest i nielogiczne zwyczajnie.

Nie jestem, do cholery, wszystkimi Polakami - jestem sobą. Mówię jedynie za siebie, nie za wszystkich i nie życzę sobie, aby wszyscy mówili za mnie. Nie, nie i milion razy jeszcze: nie.

Wczoraj więc w końcu szlag mnie przy zylionowym "wszyscy" trafił. Ja wiem, teraz to się mówi tylko dobrze i słodko, bo tak wypada... Ale ja nie robię tego, co wypada, ani tego co dobre i słodkie, robię to co czuję i nie zmieniam poglądów z chwili na chwilę, bo nagle coś (co wydarza się od czasu do czasu) się staje. Mam takie samo spojrzenie, jakie miałam i owszem - żal mi ludzi, którzy pozostali i cierpią, bo najtrudniej jest zostać, o wiele trudniej niż umrzeć, o tym akurat coś wiem... Po ludzku ludzi mi żal.

Ale. Nie będę kłamać i obłudnie żałować, gdy nie czuję prawdziwego żalu, bo to nie była moja opcja, ta Polska pod znakiem trzech literek, wolę dwie. Więc nie mówcie o mnie "wszyscy". Możecie mówić "ona". Możecie mówić, co wam się podoba, tylko - proszę - zamiećcie mnie na osobną stertę, jak powiedział kiedyś Franz M.

P.S. Tragedia w Haiti pochłonęła z samego powodu trzęsienia ziemi 200 tysięcy istnień ludzkich, 300 kolejnych tysięcy zostało rannych (nie mówię tu o śmierci z braku wody czy podczas zamieszek etc., bo to dałoby kolejne wysokie liczby...) Każdy z tego w sumie pół miliona miał na pewno choć jedną bliską osobę, większość - na pewno więcej. Czyli matematycznie minimum nieszczęśliwych to około 800 tysięcy, bo tych 200k umarłych nie liczę -być może są szczęśliwi - nie wiem, jeszcze Tam nie byłam. Takie tam porównanie...

piątek, kwietnia 09, 2010

Poranek inny niż zwykle

Dziś zaczęliśmy dzień nietypowo.


To znaczy początek był typowy, kawa, a potem net... I tu się wściekło... Net po kilku minutach działania padł. I stanęliśmy przed problemem - co zrobić z długim porankiem. Wtedy K. rzucił:
- Zróbmy sobie poranną wycieczkę rowerową ze śniadaniem na trawie.
Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać, w kilka minut byliśmy gotowi :)

Najpierw nabyliśmy śniadanie: po setce i w piekarni takie malutkie pączki na wagę (zdrowy tryb życia zobowiązuje... hmm...). Później naszymi powiślańskimi parkami dotarliśmy w ustronne miejsce, wśród drzew - całych w mgiełce ledwo się wykluwających listków, z dywanikiem młodej trawy usianej stokrotkami i fiołkami... Full romantyzm ;)

Oczywiście prawem Murphy'ego z full romantyzmu natychmiast zrobiła się niemal Marszałkowska: tabuny ludzi, psów, rowerzystów oraz ogrodników. Ale na szczęście nasz jak zwykle nieprzyjazny wygląd zapewnił nam prywatność o średnicy około 20 metrów - zawsze coś ;)

Konsumując śniadanko, omawialiśmy nasze plany dalszego rozwoju i wpadliśmy na niezły pomysł, który musimy teraz zweryfikować pod kątem wykonalności, zobaczymy co się okaże...

Konkluzja: nawet jeśli rano net nie będzie wariował, wprowadzamy takie poranki na stałe do programu dnia, są bardzo miłe i w dodatku inspirujące :)

poniedziałek, kwietnia 05, 2010

Foteczki do wcześniejszego wpisu :)


Co słonko wczoraj widziało?

Różne ciekawe rzeczy widziało, w tym wyprawę państwa M.


Państwo M. najpierw przejechali most Świętokrzyski, po czym pani M. zakamarami, wykrotami i bezdrożami poprowadziła pana M. na tzw. stopkę na Wiśle. Tam państwo M. zaparkowali rowery i udali się w pobliskie krzaczory w poszukiwaniu opału tudzież patyków na szaszłyki. Poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem.

Gorzej było, gdy przyszło do rozpalania ogniska. Pani M. była już bliska poddania się, lecz pan M. nie odpuścił i udało mu się je jednak rozpalić, choć rokowania były marne. Następnie każde z państwa M. przygotowało sobie szaszłyk autorski. Tu oczywiście, z powodów wiadomych, pani M. wiodła prym, choć pan M. robił sobie nawet tosty (które pani M. pominie tu litościwym milczeniem).

Ognisko udało się wspaniale, wódka była czysta (bo wzięli ze sobą po piersiówce wódki, skonsumowali ją zresztą w pierwszej kolejności, aby zdążyła z nich wyparować przed powrotem), Wisła była czysta, słońce jaskrawe, niebo błękitne, a wędkarze - zniechęceni nieprzyjaznym wyglądem państwa M., trzymali się z daleka.

Potem państwo M. udali się (via Zoo) na Starówkę, do Michała, a jakże, gdzie skonsumowali kawe i koniak oraz - na deser - becherovkę. Stamtąd wrócili grzecznie do domku, aby poczęstować futerka specjalnie dla nich upieczoną kiełbaską, poalkoholizować się jeszcze ciut i... No, do łóżka poszli - to chyba jasne jest, bowiem byli zmęczeni... świeżym powietrzem ;)

Fajna była rocznica, a wyprawa - zdecydowanie do powtórzenia :)

niedziela, kwietnia 04, 2010

Post about post...

...jej... ja wcale taka głupia przed rokiem nie byłam...


...fakt, że przekonałam się o tym dopiero dziś :) Mój mąż... nie dość że wszystko umie, prawie tak dobrze jak ja... czasem nawet lepiej... to jeszcze... no, wspaniały bywa...

Jaka ja jestem szczęśliwa.

Piknik survivalowców - part one.

K do Q: A kto będzie wiózł kocyk?


O: Cooo???!!!
K: Nooo... Kocyk...
Q (w furii): Jaki, q..., pie..., kocyk?
K: No ten granatowy, albo ten brązowy...
Q: Mąż, ty mnie nie wq... prawdziwi surviuvalowcy nie używają takiego sprzętu, sorry! Siedział będziesz, q... na, q..., je... ziemi. Jasne?!
K: Myślałem, że nie zauważysz i weźmiemy...

Zamorduję go :)

Edit: Mąż kazał przeedytować... Użył przy tym słów (no, q... było najłagodniejsze).
- Zrobiłaś ze mnie ciotę proszącą cienkim głosem o kocyk!
Nie miałam zamiaru, lecz... No, to było wzruszające. Nie jest ciotą niewątpliwie, ale kocyk chciał mieć ;) Hihihi :D

Rok mija, a my...

...no dobrze, ja.


Ani trochę mądrzejsza, ale na pewno szczęśliwsza :) Ani ciut bardziej zapobiegliwa, ale za to ładniejsza (wszyscy to mówią, naprawdę) Ani o jotę poważniejsza, ale za to oczy mi lśnią jak nigdy...
Mój Mąż nad Mężami - on się raczej nie zmienił i nie chciałabym, aby się zmieniał :)

Przez ten rok załatwiliśmy parę ważnych spraw, rodzinę powiększyliśmy o Franza, zaciągnęliśmy trochę długów (ale gros już oddaliśmy). Byliśmy na skraju przepastnej rozpaczy i prawie w euforycznych bramach nieba - jedno i drugie okazało się lekko przesadzone, jak to w życiu... Było trudno, było cudownie - było różnie...

Przetrwaliśmy bez bólu i ten rok wspominamy jako wyjątkowo krótki z perspektywy. Tak więc, MnM - zaczynamy drugi miodowy :) Mam wrażenie, że z Tobą nie da się inaczej. ;)


sobota, kwietnia 03, 2010

Wesołe zające i inne gady ;)

No, to nareszcie państwo M. mają spokój. Są po pracy, po zakupach, po załatwiactwie wszelakim... Piwko w połowie mordek i uśmiech na wszystkich pyszczkach.


Sobie siedzą (połowa) lub leżą (druga połowa, ta futrzasta) i się rozkoszują.

Wszyscy mają jakieś pyszności: dla jednych to świńskie uszko, dla innych gorzka czekolada z marcepanem, dla jeszcze innych nemiroff chilli, dla pozostałych zajepuszeczka super ekologiczna plus royal canin w wersji kocurzej...

Franz M. ze względu na dwukrotne, noc po nocy obudzenie swoich państwa o 03:30, ma kategoryczny zakaz spania w dzień, co przekłada się na więcej zabaw z kropkiem.
Pimpi M. ze względu na to, iż przy Franzu M. okazuje się być wręcz ideałem, dostała najwięcej prezentów, z czego większość już skonsumowała.
Qilia M. pije piwo i wzdycha z lubością, bo już wolna jest i całe dwa dni wolności przed nią.
Kamil M. tez pije piwo i w przerwach obżera się czekoladą.

Wszyscy M. okupują dwa fotele i się cieszą jak cholera, że są razem :)

Czego i wam życzą - żebyście te dni spędzili z tymi, z którymi naprawdę chcecie być :*