Nie ma to jak Norka
O północy wróciłyśmy z Krakowa. Spałam dwie godziny. Gdy w nocy odpalałam komputer po przerwie, to bałam się spojrzeć na pocztę, depesze i to wszystko... I słusznie, było się czego bać. Od szóstej rano do teraz udało mi się rozładować połowę poczty i może jedną czwartą depesz. Przesuper, megaekstra, gigawspaniale.
Kraków był równie mało sympatyczny jak zawsze bywa. Wawel chyba jeszcze stoi, nie sprawdzałam, ale tak mi się wydaje. W krótkiej chwili luzu wpadłyśmy na rynek tamtejszy, znaczy krakowski. Po jednej stronie tej dużej hali targowej (ona się chyba nazywa Sukiennice) była jedna estrada, po drugiej - druga. Na każdej z estrad ktoś się produkował - taka delikatna kakofonia. Wybrałyśmy stronę Skrzyneckiego (jak może być Barssa, to chyba Skrzyneckiego też może, co nie?) z powodu, że w momencie dokonywania wyboru śpiewano tam "cztery piwka na stół" i jakoś tak nam to korespondowało z nastrojem chwili i zamiarami na wieczór.
Okropnie nie było, ale powiedzieć, że dobrze... No, nie, też nie.
Usiłujemy się jakoś zorganizować ponownie i jesteśmy szczęśliwe z powrotu do nory.
P. S. Do komentatora poprzedniego posta:
To nie jest wcale zły pomysł z tą kategorią i dosyć nawet adekwatny do tego, co się wydarza. Nowa codzienność... Rozważymy ;) Pozdrawiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz