Przygody, grrr...
Wstałam o piątej rano. Wczoraj K. poprosiła mnie o przyjazd do niej i posiedzenie z jej chorą córką w czasie, gdy K. będzie załatwiać sprawy. Mieszkają dokładnie na drugim końcu miasta, prawie w Balicach, więc stąd ta wczesna pobudka. Wstałam, dojechałam, po drodze pstryknęłam parę fotek...
Z moim ukochanym M. wypiłam wcześnie poranną kawę i umówiłam się na jeszcze chwilkę rozmowy przez net o 9, miałam odezwać się już stamtąd. Byłam na miejscu o 8:45, K. siedziała przy stacjonarnym, więc wskazała mi notebook. Odpaliłam i czekam, czekam, czekam... kiedy wreszcie udało mi się zalogować na czat gmaila, była... 9:17. Tak. Trzydzieści dwie minuty... Myślałam, że oszaleję. I ja narzekałam, że mam zły i przestarzały sprzęt? Nie wiedziałam, co mówię...
Problemy z edycją blogów z nieswojego komputera, to osobny rozdział, ale wspomniałam już o tym na "Ona i On", więc tu sobie już daruję.
M. oczywiście dawno już nie było w sieci, gdy ja się w niej zjawiłam, nie mógł tyle czekać. Ale zostawił mi chociaż notkę na blogu i przysłał smsa, więc nie jest aż tak źle.
Niech reszta dnia będzie już udana, ja proszę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz