Dokarmianie przez klikanie

środa, października 19, 2011

Śledź w oliwie modyfikowany ;)

Tak jakoś w środku rozpakowywania Kotom się śledzia zachciało. Kiepski moment na takie robótki kuchenne, ale co tam...

Dwie paczki (czyli 500 g) dobrych śledzi porządnie osączamy i kroimy w kawałki - tak każdy filet na 4-5 części w poprzek. Rozkładamy to sobie płasko na półmisku i cienko smarujemy warstwą musztardy, w tym wypadku była to nasza ulubiona rosyjska Kamisa, niech sobie tak leżą chwilę.
W tym czasie bierzemy pęczek dymki i szczypior siekamy nożyczkami niezbyt drobno, cały szczypior z jednego pęczka. Dwie cebule z tegoż pęczka kroimy na przezroczyste pióreczka. Natomiast jedną ostrą paprykę (jak wolicie - z pestkami lub bez) kroimy w cienkie paseczki. Przygotujemy sobie też trzy liście laurowe. Niech to wszystko sobie czeka.
Bierzemy teraz dwie łyżeczki czarnego pieprzu i tłuczemy ziarenka w moździerzu, ale mają być potłuczone grubo, naprawdę grubo i byle jak. Jedną czwartą tego pieprzu posypujemy śledzie. Tak, jak leżały, po tej musztardzie.
A teraz już tylko warstwami do słoika, a warstwy te będą wyglądały tak:
szczypior, cebula, papryka, pieprz, liść, śledzie (musztardą do góry), powtórka, a potem liść, pieprz, papryka, cebula, szczypior - koniec. Teraz tylko wlewamy po ściankach dobrą oliwę, zamykamy słoik i zapominamy o śledziach na dwie doby.

Bardzo są dobre i w dodatku z tymi intensywnie kolorowymi, zielono-czerwono-czarnymi drobiażdżkami bardzo ładnie wyglądają. Co niestety będziecie w stanie ocenić dopiero gdy je sobie zrobicie, bo ja o zdjęciu przypomniałam sobie, kończąc ostatni kawałek... No psepraaasam...

środa, października 05, 2011

Pod jednym warunkiem...

...wam to daję...

...że będziecie słuchali w słuchawkach i na takiej głośności, jak zdołacie... Na moją odpowiedzialność. No, to już:
Pascal Obispo, Assassine

A teraz  te same warunki, nic nie zmieniajcie, a w ogóle najlepiej zamknąć oczy:
The Doors, The End

Miejscy traperzy

Koty w grochowskich strojach ludowych podążają w kierunku bazarku...

W pewnym momencie Kot Zdecydowanie Wyższy zauważa:
- Ten nasz właściciel to w ogłoszeniu napisał, że to świetne mieszkanie dla miejskich traperów? No. To dobrze trafił.

Kot Zdecydowanie Mniejszy pokiwał łebkiem, zgadzając się z KZW w stu procentach.

W stroju ludowym

Jesteśmy w środku przeprowadzki: w domku piętrzą się alpejskie krajobrazy z pudeł, paczek, tudzież rzeczy luzem...

Trzeba wyjść w celu nabycia produktów żywnościowych. Nakładam ByleCo (czytaj: to, co akurat leżało na wierzchu, nie przysypane niczym). Najgenialniejszy z Mężów przekrzywia głowę na bok, mierząc mnie mało przychylnym spojrzeniem...
- Dobrze wyglądasz, jak prawdziwa Grochowianka... W stroju ludowym...
Pokazałam mu język, co nie było może zbyt wyszukane, ale oddawało wiernie mój komentarz do jego komentarza.

P.S. Mogę zaprzyjaźnionym opisać na privie, jak wyglądał NzM :) Bo też nieźle... ;)

Come back... wiedziałam że tak będzie ;)

No sorry, ale za to jak się zarzekałam, co nie?

Wracamy. Najwspanialszy z Mężów, Pimpi i Franz oraz oczywiście ja, bo kto by ich opisywał... Zapraszam ponownie, szczególnie wiernych Czytelników. Cieszycie się? ;)

wtorek, lutego 15, 2011

Moi Drodzy Czytelnicy!

Dla sporej części z Was to nic nowego, ale przecież nie dla wszystkich: Qiliada nie będzie na razie kontynuowana. Powód też części jest znany, reszcie zaraz będzie ;)

Nowy etap w moim życiu wymaga zupełnie nowego bloga. Będzie trochę mniej osobisty, ale za to postaram się w nim zawrzeć sporo wiedzy o... ŻYCIU NA WSI

Bardzo Wam wszystkim dziękuję za wspólne lata, szczególnie tym, którzy byli tu od początku. Mam nadzieję na dalsze spotkania, już w nowym miejscu. Wszystkiego najlepszego :)

Qilia

wtorek, stycznia 18, 2011

Pi, pi, piiiiii, gr, gr, grrrrrr...

Ja wiem, że to bardzo mądre tak patrzeć przyszłościowo i tworzyć podwaliny, czy jak się to tam mądrze określa...

Ja to wszystko wiem, ale - no kurczę - z natury jestem bardzo, ale to bardzo mało cierpliwa. Więc mogę sobie wiedzieć, że to mądre, ale z drugiej strony cholery dostaję, kiedy pomyślę, że to wszystko dopiero będzie. Wolałabym móc napisać: yes, yes, jest!
No powiem wam, że to wściekle ciężka próba dla mojego charakterku niespokojnego... Siedzę i piszczę i zgrzytam. Na plus dla mnie, że jednak jakoś wytrzymuję... Jeszcze ;)

środa, stycznia 12, 2011

Czemu cicho siedzę?

Siedzę cicho, albowiem mam mnóstwo do roboty i w dodatku kreatywna* jestem do ogłupienia.

Paskowany futrzak niestety dzielnie pomaga mi w pracy, a ponieważ praca jest cholernie precyzyjna i w dodatku na biurku leżą multiliardy maciupkich cholerstw, więc nie muszę już dłużej wyjaśniać, jak bardzo Franz mi to wszystko ułatwia... A przecież w klatce go nie zamknę... A w zasadzie to czemu niby nie? Pomyślę o tym. Póki co jakoś współegzystujemy, przy czym ja znacznie częściej klnę, niż zazwyczaj, co się przekłada na: nie klnę gdy śpię ;)

*Kreatywność - tutaj: wspinanie się na wyżyny pomyślunku szczególnie w tematach typu "skoro nie mam tego co niezbędne, to ja to zastąpię (...myślenie kreatywne...) tym".

Grr... ;)

sobota, grudnia 25, 2010

Jaki to był film?

Też z wczorajszego wieczoru.
K. i P. integrują się na miękkim podłożu i słyszę trawestację cytatu z lubianego przeze mnie filmu, a brzmi to tak:

- Uszka, oczki, nosek, ogonek, brzuuusio. Piesek.

To chyba już wiecie, jaki to był film :) Wiecie?

Wigilia ;)

Koty, zakręcone pracą i przyzwyczajone do robienia zakupów w ostatniej chwili, zostały wczoraj popołudniu jakże niemile zaskoczone...

Wszystko pozamykane, gdzie niegdzie transparent: Kotom spóźnialskim mówimy precz! ;) Udało się kupić wódkę. Dobrze, że aż tyle. Koty zostały więc z tym, co w domu... Czyli opcja może nie tak, że "w naszej lodówce nie znajdziesz nawet lodu", ale niewiele lepiej.

Ale Koty nie po to są twardymi Kotami, aby się łamać z takich durnych powodów. Tak więc wczoraj, jedząc rybki z puszki i karmiąc Pimpi granulkami Franza, podśpiewywały sobie wesoło: Za to mamy wódkę!
Podobnie, gdy konstatowały, że kończy się masło i nie ma ulubionej kawy: Ale jest wódka!

Nie powinien więc absolutnie was dziwić fakt, że gdy K. uczył Pimpi, co ma mówić o północy, to wyglądało to następująco:
- Pimpi, powtórz - wóód-kaa. Wódka. Nie, nie dawaj mi teraz buzi, powtarzaj za mną: wód-ka...

I wam też życzę bardzo, bardzo wesołych świąt :) Buziaki wszystkim!

P.S. Po opublikowaniu przeze mnie tego posta na fb,  znajomy mnie zapytał, czego powtarzania Franz był uczony. Odpowiadam: niczego, ponieważ żaden myślący człowiek nie próbuje wytresować kota.

poniedziałek, grudnia 20, 2010

Fajną książkę wczoraj czytałam...

...momenty były ;)

Dostałam w prezencie - coś wspaniałego, dosłownie wspaniałego, bo ta książka to "Historia smaku" Bryana Bruce. To jedna z tych pozycji, gdzie chciałoby się, aby autor tak nawijał przez sześćset dużych tomów, a nie przez przykrótkie dwieście stron formatu zbliżonego do B5. To niesprawiedliwe, bo ledwie się rozkręciłam, a tu już koniec :(

Polecam z całej duszy, kupujcie bez wahania. Wiele z informacji tam zawartych było mi już znanych, ale przynajmniej drugie tyle to rzeczy nowe, o których nie wiedziałam, co dobrze świadczy o poziomie merytorycznym, bo wiecie przecież, że staram się być z kulinariami na bieżąco i wiedzę na ten temat mam zdecydowanie powyżej przeciętnej, więc zaskoczyć mnie czymś nie jest łatwo.

Czyta się wspaniale... gawędziarski styl, humor sytuacyjny, no... Tylko jedna uwaga - podczas czytania takich książek musimy mieć pod ręką coś do pogryzania, bo w przeciwnym wypadku pożremy się od środka... No to już: miska pyszności, ciepły pled i czytamy :)

niedziela, grudnia 19, 2010

Bo najfajniejsze...

... są dowcipy sytuacyjne ;)

Czas i miejsce akcji: wczorajszy wieczór, u nas. Przychodzi przyjaciel - na śledzie i w celach ogólnotowarzyskich. Różne ma dla nas wziątka,  między innymi rum. Ale zastrzega, że on nie będzie tak za bardzo pił, bo prosto od nas idzie do pracy.

Zasiadamy sobie wszyscy w pokoju, Mąż Zjawiskowy zgłasza się do zrobienia herbaty z rumem, wychodzi do kuchni, po chwili wraca. Stawia kubek przede mną, drugi przed sobą. Czekamy na ciąg dalszy, ale nie jest przewidziany, bo MZ siada. Mnie i przyjacielowi oczy wychodzą z głowy prawie zupełnie, miny po prostu mamy bezcenne...
- A X. nic nie dasz?! - wykrztuszam w końcu.
Zdziwiony MZ:
- No przecież mówił, że nic nie będzie pił...
X:
- No tak, ale nie aż do tego stopnia...

sobota, grudnia 18, 2010

Duszoszczypatielnyj

Na fb coraz więcej nawoływań o chociażby domy tymczasowe dla kotów, którym tak trudno przeżyć mrozy skuwające nasz świat. Prosi się i robi się akcje mające zwierzakom dać choćby trochę jedzenia i kawałek koca.

Tak od siebie to powiem, że klikam na wszystko, co służy pomocy tym bezdomnym stworzeniom, bo gdzieś w środku czuję się winna, że mogę dać dobry i spokojny dom tylko dwojgu. Że może mogłabym jeszcze czemuś trzeciemu, ale wtedy włącza się rozsądek z suchą informacją, że nie mieszkam u siebie i że ta chwilowa stabilność to nic pewnego i wzięcie sobie na łeb kolejnej odpowiedzialności nie jest dobrym pomysłem.

Za kilkanaście dni minie rok od czasu, gdy złamaliśmy się wewnętrznie i wzięliśmy Franza. Jedynaczka Pimpi nie kochała go od początku, nie pokochała przez ten rok i prawdopodobnie nie pokocha już nigdy. Z wzajemnością zresztą... Ale zwierzaki to na szczęście nie ludzie. Wypracowały sobie jakiś tam konsensus, daleki od oczekiwanej sielanki, ale jednak i... I przeżyliśmy jakoś szczęśliwie ten rok; nie sądzę też, aby kolejny miał być gorszy.

Dać dom jest trudno. Dać spokój i szczęście - niewyobrażalnie trudniej. Ale warto zaryzykować, nawet gdy sam pomysł nie wydaje się z początku być zbyt mądrym. Jest bowiem ogromna szansa, że jeśli intencje będą dobre, to się jakoś tam samo poukłada.

Myśleć, myśleć. Po to to napisałam.

sobota, grudnia 11, 2010

Kanapowo

Siedzą sobie K. i Q. i Pimpiak na kanapie.

Franz przyłazi ze stanowiska płoszenia gołębi (na parapecie) i wciska się na fajną kanapową miejscówkę przy K. Na to K. czule:
- O, kiciuś! Przyszedłeś do pana, bo ci smutno?
Q.:
- Akurat, pupa mu zmarzła, to przylazł. Przecież on ma uczuciowość młotka. Pięciokilowego...

Pimpi psychicznie nie wytrzymuje sąsiedztwa i schodzi z kanapy. Po sekundzie Franz też schodzi z fajnej miejscówki. Błąd, bo Pimpi wraca na włości, uprzednio zaganiając Franza na jego biurko. Zestresowany F. uzupełnia kalorie (akurat, zestresowany, phi) i wraca na posterunek płoszyciela gołębi, choć one od dawna już śpią.

P.S. Policzyliśmy ostatnio posłania F. Wyszło nam 16. Policzyliśmy ponownie, bo nie chciało nam się wierzyć... Wyszło 17, bo właśnie zdążył wynaleźć kolejne, gdy tak sobie liczyliśmy.
P.P.S. Ostatnio pokazałam K. zdjęcia kota. Reakcja: No, kot i co z tego? Ja: Ale to Franz. K: Żartujesz! Przecież to jakiś smutny kot, nie Franz! (to były stare zdjęcia F. sprzed roku - chyba jednak trochę się zmienił ten pięciokilowy młotek ;).

Już lepiej

Wczorajszy dzień był: rozczarowujący, nieudany, śnieżysty, bez żadnych plusów, upierdliwy pod każdym względem, beznadziejny i za długi.

Takie dni wkurzają mnie głównie dlatego, że nie mam wpływu na to, co się wydarza. Co mi z tego, żem punktualna do bólu, skoro w firmie Z. czegoś nie przewidziano, za górami za lasami - panienka X. zwleka z kasą od września, a z kolei kilka ulic obok - panu Y. termin się wydłużył. To jak śnieg - na to się nie poradzi i tylko można się bezsilnie i nieefektywnie wściekać i wraca się do domu bez chęci do czegokolwiek...

Dziś już na szczęście lepiej, nie jakoś tam bardzo lepiej - trochę lepiej, bo przynajmniej nie traciło się czasu na rzeczy nieudane, a zamiast tego zrobiło się to i owo od rana. Mam nadzieję, że do wieczora zrobi się jeszcze więcej.

"Na pohybel wszystkim. To jest dobry toast, za to z tobą wypiję."

niedziela, listopada 28, 2010

Najlepsza pora dnia

Zaczyna się czasem już o trzeciej trzydzieści, czasami o czwartej czy za kolejne pół godziny...

Pierwszy jest pstryk na listwie czyli światło, dźwięk i podłączenie się do świata ;) To moja działka, w tym czasie Mąż Idealny już robi kawę, ja z kolei sprawdzam zawartość misek Futerek i uzupełniam.
No, dobra - kawa jest, papieros zapalony, czas sprawdzić newsy, maile i fb - gdy my śpimy, świat tworzy content ;) Na zapoznaniu się z nocna produkcją schodzi pierwsza kawa.

Czas na drugi kubek i już prawdziwa pracę. Ja czytam zaległości i planuję zadania na dziś. MI konferuje na tematy fachowe z zaprzyjaźnionym webmasterem, osiągalnym - bo jeszcze nie zakończył dnia poprzedniego. Franz śpi na maszynie do szycia, zbierając energię na późniejsze śledzenie tych wstrętnych ptaszków za oknem. Pimpi na złocistej poduszeczce pieska pałacowego też śpi, leżąc między nami.

Trzeci kubek: teraz już jesteśmy całkiem rozkręceni i pracujemy pełną parą (nomen omen), od czasu do czasu dyskutując na temat obecnych i nowych rzeczy, podsyłając sobie linki, konsultując się i tak dalej. Nigdy później w ciągu dnia nie zrobimy tak dużo w tak krótkim czasie, ile teraz.To zdecydowanie najlepsza pora dnia :)

środa, listopada 24, 2010

Najsprytniejszy deser świata

Czemu najsprytniejszy? Bo ekstremalnie tani, błyskawiczny i z mnóstwem zastosowań.

Kupujemy najzwyklejszą pitną czekoladę w saszetkach, fix do bitej śmietany Dr Oetkera oraz śmietankę 36% (może być również 30-ka). Na osobę bierzemy saszetkę czekolady, pół szklanki śmietany i pół paczki fixu.
Początek przepisu: śmietanę ubijamy z czekoladą przez chwilę, dodajemy fix i jeszcze chwilkę ubijamy; koniec przepisu.
Cóż my z tym możemy zrobić? W zasadzie wszystko z wyjątkiem podgrzewania.Wymienię zastosowania, które już wypróbowałam, ale na pewno nie są to wszystkie możliwe:

  • nałożyć do pucharka i podać jako krem z dodatkami lub bez
  • zamrozić i podać jako lody (tu już nie będzie taki błyskawiczny oczywiście)
  • nałożyć do gotowych kruchych babeczek
  • potraktować jako krem do ciasteczek składanych po dwa
  • użyć jako kremu do delikatnego biszkoptu (ew. zrobić roladę biszkoptową)
P.S. Klikajcie, proszę, na miseczkę u góry, ta reklama tam będzie na razie na stałe. To taki pajacyk dla bezdomnych zwierzaków.

wtorek, listopada 23, 2010

Aaale dłuuuga przerwa była...

No, była, była, ale kiedy piszę dużo różnych rzeczy, to czasem jestem tak "wypisana", że - przyznaję - nie mam siły jeszcze uzupełniać bloga, przykro mi. Nawet na fb statusu nie ustawiam, a o czymś to przecież świadczy ;)

Skoro sprawa wyjaśniona, to telegraficznie - nowości:

  • nie pracuję już w tej pracy, co to wiecie, tej do której trzy razy wracałam
  • w ogóle na razie - poza zdalnymi zleceniami, nie podejmuję pracy u nikogo, w związku z tym, że...
  • ...piszę książkę o tematyce na której się świetnie znam (nie, nie kucharską ;), a pisanie książki wymaga czasu i spokoju
  • MnM robi pierwszą dużą, płatną stronę na zlecenie i świetnie mu to idzie (bo jest zdolny i mądry, zawsze to mówiłam)
  • pomagam MnM jako doradca artystyczny, co jest miłym przerywnikiem w pisaniu
  • a w ogóle to świetnie nam się razem pracuje :)
  • futerka prognozują ostrą zimę - jedzą i gromadzą tłuszczyk, przesypiając większość czasu (szczególnie F., ale P. też niewiele mniej)
Obiecuję już nie milknąć na tak długo, tym bardziej, że to nie wszystkie newsy, będzie też druga część, a potem mój najnowszy pomysł na deser.

piątek, listopada 12, 2010

Z cyklu: Jak się to robi?

Od razu uprzedzam, historia jest prawdziwa, z wczoraj; niestety - musiałam utajnić nazwy, bowiem obiecałam, co by nie było afery ;)


Z pewnego miasta na południu kraju, z pewnego bardzo dużego zakładu z kapitałem zagranicznym, wybrała się wczesnym rankiem spora grupa osób, głównie związkowców, do stolicy. Cel - marsz protestacyjny. Nie wiem przeciw czemu, bo ja tam miałam dwoje szpiegów spoza rzeczonej firmy.

Jadą sobie, jadą, trochę piją, śpiew zbiorowy, jak to na wycieczce... Aż tu nagle, w okolicach miasta świętej wieży - trach i piętrowy autokar się zepsuł.
Dwie godziny na parkingu, na szczęście pod knajpą - kolejne lufki, śpiew, huśtawki... I w końcu (gdy jeszcze nie było wiadomo, jak się sytuacja rozwinie) ktoś wpadł na pomysł...
Kominiarki na pyszczki, transparenty w dłonie i demonstracja pod knajpą, na tle autobusu - fotki. Bo musi być dokumentacja, że demonstracja się odbyła, a jak :)

Po jakimś czasie przyjechały dwa inne autokary i zabrały połowę demonstracji (tę dolną) z powrotem do miasta na południu Polski, a drugą - górną, do Warszawy. Na demonstrację przybyli za późno (jakie za późno - przecież ona już była ;), ale nie za późno na to, aby mi to opowiedzieć, pokazać kominiarki i fotki z "demonstracji".
Ładne?

P.S. Historie publikuję za zgodą "szpiegów", pozdrawiam i czekam na kolejne spotkanie :*

niedziela, listopada 07, 2010

Roznosi mnie...

Nie, nie. Wcale nie wściekłość (jak to zazwyczaj bywa), lecz energia :)


Mnóstwo pomysłów, mnóstwo pracy, innymi słowy: wiencej sistkiego! ;)
Ale kiedy wyjdzie...
Zauważcie, że nie napisałam "jeśli" lecz "kiedy", czyli mam zero wątpliwości, a skoro taki ohydny realista jak ja ma zero wątpliwości, to znaczy że sprawa jest pewna na 200%.
Tak więc GDY wyjdzie, to Koty, Kociambry, Kociątka, Futereczka czyli MY - będą bogate i szczęśliwe. Na razie wykonały połowę i są tylko szczęśliwe. Pozostała im do zrobienia tylko ta druga połowa ;)

niedziela, października 24, 2010

Sprytna i rozgadana...

...czyli nasza nowa drukarka.


Byłam przeciwna trzeciemu sprzętowi tego typu, w dodatku to "kombajn" czyli urządzenie wielofunkcyjne - a wobec nich jestem przeciwna podwójnie. Poza tym odstraszająco podziałała na mnie zbyt niska cena. Ale K. się uparł, więc...

No i znów miał rację (inna sprawa, że takie ciągłe "manie" racji bywa czasem wkurzające) i mamy bardzo sprytną szarą zgagę ;) Objęła w wyłączne posiadanie stoliczek i drukuje, skanuje, kopiuje oraz... gada, mruczy, tłucze się, warczy - nawet Franz ją słyszy, a to o już czymś świadczy. W każdym razie niesamowicie przyjazne stworzenie i już ją lubię :)

P.S. Nie piszę, ile kosztowała, bo nikt i tak nie uwierzy ;)

wtorek, października 19, 2010

Zima idzie...

...więc w tym tygodniu w domu jak w przedwojennym dworze - zapasy się robią.


Suszą się korale z różnego rodzaju papryczek, pasztety się robią, szynki i golonki, przyprawy i sałatki, rybki się marynują, nalewki się nastawiają i takie tam różne, różniste inne pychoty na zimne dni.

Wszyscy aktywnie uczestniczą - życie przeniosło się do kuchni, gdzie ja króluję; Mąż zakupy robi (nawet po raz dziesiąty, bo czegoś własnie zabrakło) i taszczy do domu, i śmieci wyrzuca, i przyprawy trze w moździerzu - no anioł prawdziwy, bo to wszystko bez mrugnięcia okiem nawet, bez narzekania żadnego.
Zwierzaki karne jak nigdy, ale kto by nie był karny przy takiej ilości obrywek i możliwości sprawdzenia czy papryczki równo się suszą i czy wątróbka dobrze w maśle uduszona (Franz) oraz czy skórka na golonkach mięciutka, a marchewka do sałatki w sam raz (Pimpi).

Tak więc zima może sobie przychodzić, a co nam tam, phi :)

poniedziałek, października 18, 2010

Na Olimpii

Wczoraj państwo M. wybrali się w poszukiwaniu skarbów na coniedzielny bazarek na Olimpii.


Można tam kupić prawie wszystko - od kompletów nowych mebli poczynając, a kończąc na zgiętym gwoździku z lat 20-tych ubiegłego wieku sztuk raz; nie można kupić samochodów ani zwierząt. Np. czółenkowa maszyna do szycia, na korbę - w świetnym stanie za jedyne 150 złotych (do negocjacji) - cacko, oczy mi zabłysły chęcią posiadania, no ale...

Nachodziliśmy się okrutnie, ale - półżywi, po kilku godzinach, wracaliśmy lżejsi o pięćdziesiąt parę złotych, ciężsi zaś o mikserek ręczny, gadżety kuchenne, maszynkę do mięsa, łyżwy i super buty. Po pobieżnym przeliczeniu na ceny allegrowe wyszło, że zakupy są warte co najmniej dziesięć razy więcej, niż za nie zapłaciliśmy.

Muszę podkreślić, będąc absolutnym antytalentem w tej dziedzinie, że wszelkie osiągnięcia negocjacyjne zawdzięczamy jedynie panu M. - był absolutnie niezrównany w sztuce targowania :)

poniedziałek, października 11, 2010

Yes, indeed.

Koty w dzienniku są od siebie o parę pozycji oddalone (Pani M. bowiem w dzienniku jest na "D" - bo ciągle ma stary dowód, a pan M. na "M".), choć w ławce siedzą jednej - ale w końcu każdemu wolno siedzieć z kim chce ;) Do wczoraj nikt nie wiedział, kim Koty dla siebie wzajemnie są.

Angielski, od podstaw; czyli lekcję Pani od Angielskiego (PoA) zaczyna zwyczajowo od opowiadania o sobie: kto jest kim, co robi, kogo tam w domu ma, ile lat ma etc.

Ponieważ ochotników do zaczynania nie było, miłosiernie zgłosiła się pani M. i powiedziała, że ma lat ile ma, że męża ma K., nazwisko wymieniła prawidłowe (czyli M. - w tym miejscu PoA pomyślała, że kobita się z nerwów pomyliła), że kota F. M. ma, że psa-dziewczynkę P., że zero dzieci, że takie tam różne. Wszystko było OK, dopóki nie odezwał się pan M. Hmm...
Który stwierdził, że żonę ma I., że kota ma F.M., że psa-dziewczynkę ma P., że ma tyle lat co ma i nazywa się tak i tak i robi to i to...

Chciała zabrać głos kolejna osoba, ale nie mogła, bo Pani od Angielskiego wreszcie zajarzyła, że coś tu się za bardzo zgadza... Z wrażenia zapomniała polskiego i z oczami jak spodki, wyszeptała scenicznie, wskazując dla pewności palcem Koty:
- Are you married, really?
- Yes, indeed. - odpowiedziały Koty chórem, choć niewyraźnie, bo już wyły ze śmiechu, a z nimi cała klasa, do której przyłączyła się za moment PoA :)

sobota, października 09, 2010

Dzieci wesoło wybiegły...

... ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki...


No może bez "takich" flaszek (tylko powerade). No i czym się było tak stresować? Niczym. Wszystko jest bardzo super :)

- Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, lalalala, hej, hej, hej!

Tak, teraz już jesteśmy w domu i siedzimy nie przy powerade ;)



Paranoiczna panikara

...aaale się denerwuję...


Jak ja się denerwuję bardzo. Strasznie, okropnie, przerażająco. Oczywiście przesadzam w tym - jak zwykle. No i co z tego? Mogę się sobie denerwować do ogłupienia, wolno mi. Odbija mi. Dobra, byle do trzynastej, wtedy już nie będzie odwrotu.

Jeju, no po jaką cholerę mi to było? Zawsze coś sobie takiego wymyślę... No jak to po jaką? Po te nerwy teraz choćby, grrrrrrr...

piątek, października 08, 2010

Koniec tygodnia

Dziś Państwo M. vel Koty od rana żyją myślami o odbiorze swoich tygodniówek.


Znaczy jedni będą mieli tygodniówkę, a inni niestety tylko dwudniówkę, bo w ramach ratowania domowego budżetu wzięli a conto.
Pracuję nad listą zakupów (wszystkie moje wiewiórcze zapasy się wyczerpały) i zapisałam całą stronę w zeszycie. Oznacza to, że czas zacząć wykreślać, bo cudów nie ma ;)

Ponieważ nie należy być głodnym w czasie zakupów, więc wskoczyłam do kuchni i powstały "kółeczka z kremem kajmakowym":
Z ciasta francuskiego pokrojonego w paski robimy kółeczka i pieczemy; odstawiamy.
Do śmietanki w rondelku dodajemy cukier, cukier wanilinowy i trochę masła i stawiamy na małym ogniu.
W jedną przednią łapkę bierzemy łyżkę, w drugą kawę, w trzecią książkę o międzynarodowym terroryzmie, w czwartą papierosa... Nie, zaraz, człowiek nie ma tylu łapek. Ale ma mózg - niech sobie radzi. Krem się powoli gotuje, a my siadamy na stołku barowym i mieszamy, mieszamy, mieszamy...
Tak długo, aż nam się zrobi gęsty i kremowy kajmak. Ile? No przecież mówię, że długo :)
Gorący nakładamy na kółeczka i szybko idziemy do pracy i szybko pracujemy, bo wtedy szybko wrócimy, żeby wreszcie je błyskawicznie zjeść!
Na pocieszenie, wspólnie z domowa zwierzyną, dokładnie wylizujemy rondelek i łyżkę... Zawsze coś, co nie?

sobota, października 02, 2010

Nie bezy. Lepiej.

Pisałam jakiś czas temu, że z uzbieranych białek zrobimy bezy. Rzecz jasna - możemy. Ale mam dla was lepszy pomysł.


Otóż ubijacie te białka na pianę, wsypujecie dwie szklanki cukru pudru, dalej ubijacie na sztywno, dodajecie szklankę mąki, mieszacie i już. Formę dowolną wyłożyć trzeba papierem do pieczenia, wlać weń ciasto i wstawić do piekarnika (160 st. C). Piec, aż patyczek będzie suchy (ok. pół godziny).

Wyjąć, ostudzić całkiem, przeciąć na dwie lub trzy części, przełożyć jakimś białym kremem (u mnie to był taki najzwyklejszy krem w proszku, wzbogacony masłem, aromatem cytrynowym i wiórkami kokosowymi). Odstawić na noc w chłodne miejsce (ale nie do lodówki). Czekać na zachwyty po pierwszym kęsie już...

Bonus - ciastka kruche na superszybko (ilość na jedną małą blaszkę):

Bierzemy pół kostki masła, ucieramy z pół szklanki cukru, dodajemy szklankę mąki i szczyptę sody. Mieszamy, robimy z ciasta wałek, kroimy w plasterki, układamy na blasze wyłożonej papierem. Ja dodatkowo dodałam szczyptę kurkumy - pięknie barwi. Pieczemy ok. 5-7 minut w temperaturze 180 st. C. Póki są ciepłe, możemy je wygiąć w chińskie dzień dobry. Ale nie musimy wyginać. Posypywać, smarować - czym się chce lub niczym. Dłużej się pisze niż robi.

Psuje jedne...

...wszystko mi poprzestawiały :)


Pierwszy raz od wieków obudziłam się o siódmej rano. Przez teścio-psuje, które dotarły dopiero około północy, choć miały wcześniej...

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, wypiło się to i owo i tymi drogami doszło się do tej skandalicznej pory budzenia. Dla ścisłości dodam, iż tylko ja się obudziłam tak hmm... wcześnie - cała reszta śpi słodko. Chyba zmienię porę śmigusa. Z kwietnia na początek października ;) Gdzie moje wiadro?

poniedziałek, września 27, 2010

Lody

Podchodziłam do robienia ich jak pies do jeża, bo...

...nie mam maszynki do lodów, nigdy nie robiłam, pora nie lodowa i takie tam. Ale w końcu się przełamałam i... Udały się! Najlepsze jakie jedliśmy w życiu :)

Tak więc muszę się z wami podzielić, jak się je robi, bo sama je wymyśliłam (poczytałam najpierw w necie, ale potem wszystko zrobiłam po swojemu). Wychodzą dwie porcje. Bardzo by się przydało takie urządzenie (lub zbliżone, ja mam podobne - kupiłam za dychę na Allegro):


Bierzemy dwa jajka, myjemy porządnie, można też sparzyć (ale bez popadania w paranoję). Oddzielamy od siebie białka i żółtka (gdy nam się białek uzbiera, to np. zrobimy bezy), żółtka w kubku posypujemy trzema łyżeczkami cukru i ucieramy na kogel-mogel, a potem dodajemy do nich kilka łyżek śmietanki 36% i jeszcze trochę ucieramy.
Resztę śmietanki (u mnie to było razem ok. 1/3 opakowania 500-gramowego) zagotowujemy z łyżeczką masła, trzema łyżeczkami cukru, dwiema kostkami mlecznej czekolady i dwiema-trzema łyżeczkami kakao (kakao najpierw wymieszać z niewielką ilością zimnej wody - bez tego zbije się w grudki). Niech się to chwilkę pogotuje (mieszać).
Kogel-mogel włożyć do naczynia, w którym lody będą się mrozić (w moim wypadku do tego quasimikserka, ale jeszcze bez łopatki mieszającej) i cienkim strumyczkiem wlewać gorący płyn kakaowy, cały czas mieszając. Wystudzić, dosypać 2 kostki posiekanej czekolady.
Zamontować łopatkę, wieko i korbkę, pokręcić parę razy i wstawić do zamrażalnika (u mnie to była zamrażarka). Co pół godziny zrobić parę obrotów. Gdy lody będą już prawie całkowicie zestalone - przełożyć do naczyń docelowych, przykryć folią i odstawić jeszcze na min. godzinę (można i dużo dłużej).

To się długo pisze, ale robi się naprawdę błyskawicznie :) Oczywiście zachęcam do modyfikacji. Do waniliowych dodamy np. tylko białą czekoladę, można też wrzucić jakieś owoce (przetarte czy nie), bakalie, soki, mocny napar kawy i co tam tylko lubicie.

sobota, września 25, 2010

Kwiatki ;)

Kwiatuszki z ostatnich dni:


* Na wrotkach:
Siedzimy pod Syrenką (w sensie pomnik, nie knajpka), zmieniamy buty na wrotki. Wstajemy, niepewnie przechodzimy trawnikiem na asfalt (wszystko zapomnieliśmy, uczymy się od nowa). W furgonetce dwóch panów ze służb miejskich; przyglądają nam się ciekawie od początku. Jeden z nich krzyczy:
- Dzwonić już po erkę?
Odkrzykuję:
- Jeszcze nie, ale do Tworek już można.

* W kuchni:
Mąż Najwspanialszy umila mi gotowanie bigosu głośnym czytaniem o Znaczy Kapitanie. Część tekstu przywołuję z pamięci, bo MN zaśmiewa się czytając, więc nic nie rozumiem :) Dochodzi do rady J. Conrada: jeśli chcesz spokojnie przejść przez życie, nie drażnij kucharza, kobiety i człowieka z nożem. Czytanie i śmiech się urywają...
MN:
- O, cholera! Już wszystko jasne! Przecież ty jesteś kucharzem, kobietą i człowiekiem z nożem...
Ja:
- Uhmm... Właśnie tak... - wymruczałam, patrząc mu w oczy z wiele mówiącym uśmiechem ;P

* Telefon:
Telefonuje Super Teściowa do Koszmarnej Synowej.
ST:
- Tak sobie pomyśleliśmy ze Z. (Super Teść), że wpadlibyśmy do Was w przyszły weekend... Przywieziemy twoja maszynę, materac sobie przywieziemy, no i grzyby byśmy wam przywieźli...
KS:
- Cudownie, wspaniale, przyjeżdżajcie, materaca nie trzeba, jest gdzie spać - odstąpimy wam nasze łóżko, ono jest dużo mniej wygodne, niż nasz materac; my z chęcią się na materacu prześpimy...
(w tym zdaniu już widać, jaki ze mnie potwór)
MN (po cichu, w tle, do mnie):
- Szkoda, że nie w ten weekend, bo by się na bigos załapali.
KS (głośno do MN, ale i do mikrofonu):
- Zamrozimy.
ST:
- Słucham?!

Ostatni kwiatek jest ciut literacko opracowany kosztem prawdy historycznej, ale naprawdę tylko ciut:)

sobota, września 18, 2010

Gdyby to było takie proste...

Napisałam u kolegi na fb, że coś tam upiekłam. Pytanie drugiego kolegi: a gdzie przepisy?


No nie zawsze się da, niestety... Bo kiedy komponuję np. składniki marynaty to improwizuję, dodam czegoś ileś tam, potem uznam że jeszcze troszkę, później że jeszcze ciut czegoś - w efekcie bez uważnej kamery rejestrującej każdy ruch wiem tylko tyle, że było: to, to, to, tamto i chyba jeszcze coś, ale nie wiem ile czego i czy to na pewno wszystko...
Mam nadzieję, że tym jakże prostym wywodem wyjaśniłam braki ;)

A teraz pokrótce spróbuję z przepisami (nie ręczę za dokładność z powodów patrz wyżej).

Marynata 1: utarty czosnek, imbir, musztarda rosyjska kamis, pieprz ziołowy, chilli w proszku, vegeta, sos sojowy, oliwa - wychodzi brunatna pasta. Schab dodatkowo naszpikowany słupkami czosnku i nieobrane ząbki obok niego.

Marynata 2: zioła prowansalskie, pieprz czarny, vegeta, chilli w proszku, ketchup jak niżej, oliwa zwykła i czosnkowa. W schabie kieszeń: posmarować jak najostrzejszym ketchupem, w środek paski słoniny wędzonej i świeżej chilli, spiąć lub zasznurować.

Część wspólna: Każdy kawałek do rękawa (osobnego!) i na noc do lodówki. Rano do piekarnika (zimnego) i ustawić na 160 st. C. Piec waga=czas. Jeśli kawałki małe (do 35 dag) dodać 5 min. Wyłączyć piekarnik, ale mięso ma jeszcze zostać na 15 minut. Wyjąć, całkowicie wystudzić, wstawić do lodówki na kwadrans. Rozciąć rękawy, kroić, jeść :)

środa, września 15, 2010

Pułapki i przyjemności

Z szarlotki na razie nici, bowiem okazuje się, że w stolicy bardzo łatwo jest kupić tortownicę kosmiczną made in NASA za ponad stówę, ale zwykłej blaszanej za kilka złotych - się nie da...


Spokojnie, rozejrzymy się i znajdziemy, mamy czas. Zamiast szarlotki były ciastka francuskie w trzech rodzajach i pieczony kurczak, który robi się sam.

Od razu przepisy:
Ciastka.
Ciasto francuskie pokroić w kwadraty i trochę prostokątów. Na środku jednych kwadratów układać kostki dobrej czekolady, na pozostałych po truskawce z konfitur, unieść rogi kwadratów, zawijać w sakiewki. Prostokąty raz pośrodku przekręcić o 180 stopni, wyjdą kokardki, lekko przydusić, posmarować (jajkiem, białkiem, mlekiem, wodą - co mamy), posypać brązowym cukrem. Piec w 200 st. C, sakiewki przez 20, kokardki 15 minut. Równie dobre na zimno jak i na gorąco (czyli zrobić więcej, żeby coś na zimno zostało).

Kurak.
Przygotować przyprawę w moździerzu (po łyżeczce kolorowego pieprzu, ziołowego i vegety, 3-4 ziarna ziela angielskiego). Natrzeć kurczaka oliwą (w środku też) i 2/3 przyprawy; napełnić nadzieniem (czosnek, cebula, chilli, pieczarki pokrojone w kawałki + 2 goździki i 2 liście laurowe + 1/3przyprawy + 2 łyżki posiekanego zimnego masła). Ptaka włożyć do rękawa, dodać 6-8 nieobranych ząbków czosnku, zamknąć rękaw. Piec wg zasady waga=czas (czyli każdy kilogram=godzina) w temperaturze 175 st. C. Na 10 minut przed końcem rozciąć rękaw, polać sosem i dopiec w temperaturze 190 st. C. Równie dobry na zimno jak i na gorąco (raczej zostanie na zimno, jeśli jest duży).

poniedziałek, września 13, 2010

Epokowe odkrycie ;)

Mieszkam tu (znaczy w tym mieszkaniu) od 26 miesięcy, z czego od 19 z Aniołem wśród Mężów.


Od wczoraj jakość naszego życia uległa znaczącej poprawie, bowiem odkryliśmy, iż mamy... piekarnik :) A było tak:
Pan Doktor 26 mięsiecy temu powiedział, że nie wie, czy piekarnik działa. Ja miałam swój opiekacz, a ponieważ piekarnik wyglądał dosyć odstraszająco, więc po prostu używałam go jako szafki na patelnie.
Przed dwoma dniami, AwM spytał niewinnie:
- A tak w ogóle, to co temu piekarnikowi jest?
- A nie wiem, ale chyba nie działa i już.
- A sprawdzałaś?
- Nie, bo sam wiesz jaka jest ta kuchenka, ja się gazu boję, nie sprawdzałam.
- To może razem spróbujemy?
Tak więc najpierw doczyściliśmy go, AwM otworzył nigdy nie otwieraną szufladę (musiał się namęczyć, bo ktoś ją zakleił silnym klejem), też doczyściliśmy (kurz tam pamiętał jeszcze ojca Doktora) i...
- To co, odpalamy?
- Dobra, tylko zwierzaki wynieśmy poza zasięg wybuchu.
- A gdzie tu się, do cholery, przykłada zapałkę?!
- Chyba nigdzie. Spójrz, tu jest tabliczka (wcześniej ukryta była pod kurzem szuflady): kuchnia gazowo-elektryczna, moc 2200 wat... No, ta żaróweczka to tyle nie zżera, nie ma mowy...

Tak więc, moi drodzy, mamy bardzo dobrze działający piekarnik (nigdzie nie przypala, od razu wczoraj zrobiliśmy sobie pieczone ziemniaki - pycha - właśnie po to, aby sprawdzić), z termometrem, grzaniem w trzech pozycjach i światełkiem. Patelnie wylądowały w szufladzie...

...a ja dziś mam taką listę zakupów: tortownica, jabłka, masło (reszta jest).
Zgadliście. Dziś na podwieczorek będzie szarlotka na gorąco :)

czwartek, września 09, 2010

To świetnie się składa...

Rozmowa o 6. rano:

MnM: - Już muszę iść, przepraszam, zostawiłem burdel w kuchni.
Ja: - Nie ma sprawy, posprzątam.

Po godzinie wysyłam poprzez bramkę internetową smsa:
"Zakupy uzupelnione, wszystko jest, a w kuchni - fakt, zostawiles burdel, szczegolnie na podlodze. Ale i tak Cie kocham :*"

Wchodzę na pole wysyłania i widzę to:



Jak narzeczeni

Bardzo miłe popołudnie i wieczór na piwku w Bajce :)


Same przyjemności: nie dość, że umówiliśmy się na randkę, że ogólnie było fajnie, to jeszcze jeden człowiek doszedł do słusznego wniosku, iż za pewne cośtam-cośtam z kiedyś należą nam się przeprosiny... Nieoczekiwane one były przez nas i jak najbardziej przyjęte ;)

Gapiliśmy się swoim zwyczajem na przechodzących NŚ ludzi, obgadując ich zapamiętale (ale niestety, to nie to samo, co okołopołudniowe obgadywanie... oj, nie); gdy pupy lekko zaczęły nam marznąć, to przenieśliśmy się do środka, tam (poza gruchaniem do siebie) podsłuchiwaliśmy bywalców, a zazwyczaj jest czego słuchać ;) jeśli - rzecz oczywista - wytnie się przecinki i inne "znaki" interpunkcji słownej...

Tak więc państwo M. siedzieli sobie, sączyli piwko, trzymali się za przednie łapki i chłonęli świat. Lubię tak, tym bardziej, że dosyć długo wcześniej nie mieli okazji...

środa, września 08, 2010

Reminiscencje

Rzadko bywam w urzędach, nie znoszę urzędników, papierków, formalności etc.


Z załatwieniem własnych spraw zwlekałabym miesiącami lub wręcz latami (jakie zwlekałabym? zazwyczaj właśnie tyle zwlekam), ale sprawy innych to inna sprawa ;)

I takie spostrzeżenia z wczoraj:
* wejście do Sądów z całkiem pokaźnym nożem - betka, pomimo prześwietlaczy, bramek i detektorów ręcznych
* pół Warszawy z kimś się procesuje; najprawdopodobniej z drugą połową
* logistykę obsługi Stołecznego Centrum Osób Niepełnosprawnych zaprojektował niepełnosprawny umysłowo (ale taki bez orzeczenia, ukryty)
* obsługę petentów w powyższym ośrodku realizują również niepełnosprawni umysłowo (bez orzeczenia, ale ja bym im dała rentę od ręki, byle tylko zniknęli stamtąd)
* pół Warszawy to niepełnosprawni, druga połowa - to ich pełnosprawni przedstawiciele (w tym ja)
* jak bardzo trzeba być zdrowym i odpornym, aby w tym kraju móc sobie pozwolić na chorowanie (w tym nie jestem odkrywcza, dawno to stwierdzono)

Konkluzje:
* moje sprawy urzędowe odkładam ad acta na czas nieokreślony, bo musi przepłynąć mnóstwo powodziowych fal na Wiśle, zanim znów zdecyduję się obejrzeć jakikolwiek urząd od środka
* jak to dobrze, że dziś czeka mnie zwykły dzień i nie wystawię nosa poza dzielnicę :)

niedziela, września 05, 2010

Remanentowy dorsz

Z powodu planowanego rozmrażania lodówki...

Tu dygresja: ona, ta lodówka jest bardzo stara, sama tego nie umie robić, a żadne z nas tej czynności nie lubi, tak więc lodowiec ją zamieszkujący spokojnie mógłby rozwalić Titanica...

Tak więc z powodu planowanego jw. musieliśmy wyżreć z niej prawie wszystko. W zamrażalniku zostały trzy rzeczy, które należało skonsumować natychmiast i tak powstał powyższy "remanentowy dorsz". Proporcje dla dwóch, lubiących sporo i pikantnie zjeść, osób.

Bierzemy pół rozmrożonego dorsza bez skóry i jedną porcję warzyw (taką na rosół), też rozmrożoną oraz rozmrożony koperek - same pocięte listki. Resztę mamy żywą lub suszoną, a ta reszta to: cztery duże ząbki czosnku (mają być nieobrane), dwie średnie cebule, dwie spore papryczki chili, dwa liście laurowe, bulion z kury - jedna kostka, pieprz czarny i ziołowy, vegeta, wrząca woda.

Do roboty: na rozgrzaną oliwę wrzucamy czosnek i liście laurowe w całości, papryczki w ósemki i niech to się tak sobie smaży, a my sobie czasem to łyżką pomerdamy... Gdy nie mieszamy, to obieramy cebule i kroimy w ćwiartki, dokładamy i merdamy.
Gdy się tak smaży, to kroimy włoszczyznę w kawałki, takie sobie, byle jakie. Dorzucamy do reszty, dodajemy kostkę bulionową, rozgniatamy ją und posypujemy dowolnie pieprzem ziołowym oraz czarnym (ziołowego tak ze dwa razy więcej). Jeszcze chwilę smażymy, podlewamy wrzątkiem, zmniejszamy ogień do minimalnego (stawiamy na płytce), przykrywamy i zapominamy na razie o tym garnku - robi się samo.
Dorsza kroimy w kawałki w miarę równe, nam wyszło dziewięć, oprószamy vegetą i pieprzem ziołowym (jednego i drugiego niewiele) i smażymy po 2-3 minuty z każdej strony na dosyć dużym ogniu (na oliwie rzecz jasna). Usmażonego odkładamy na talerz i zapominamy o nim. Chyba że kot nam przypomni, to wynosimy z kuchni (dorsza albo kota - wg uznania).

Warzywa ponownie ciut podlewamy woda, mieszamy i przykrywamy i dusimy jeszcze z 10 minut (w tym czasie można np. obrać i wstawić ziemniaki z gałązkami koperku). OK, skoro ziemniaki wstawione, to gasimy ogień pod warzywami i mamy czas na kawę oraz papierosa.
Ziemniaki się zagotowały - możemy zająć się rybką: na półmisek wkładamy 2/3 warzyw, na to płasko rybę, przykrywamy ją warstwą koperku, na to reszta warzyw z sosem. Wstawiamy półmisek do piekarnika na 125 st. C i 20 minut. Teraz mamy więc 20 minut luzu - można wejść np. na demoty.

Ziemniaki i rybka będą jednocześnie. Nałożyć jedno i drugie, na ziemniaki dodatkowo po trochę świeżego masła... gotowe. Bardzo dobre jest, nawet nie zdążyłam fotki zrobić...

P.S. W gradacji pochwał MnM: szaleję za tobą!

Full romantyzm ;)

Zapowiada nam się romantyczna niedziela:

a) rozmrażanie i mycie lodówki;
b) pichcenie;
c) pranie.

Aby było jeszcze romantyczniej, to od poniedziałku zaczynam po raz trzeci tę samą pracę - poprzednie dwa razy udawało mi się znaleźć zmiennika, a teraz znów padło na mnie. Do końca życia się od niej nie uwolnię :)

Do wrogów:
nie macie się z czego aż tak bardzo cieszyć, romantyczna niedziela ma też przewidzianą baaardzo romantyczną końcówkę, a robota mi się przyda, bo rozpaczliwie brak nam kasy :D

wtorek, sierpnia 31, 2010

Pięćset dwudziesty czwarty

Spotkanie było, dwudziestu jeden wariatów... Całkiem miło.


Nieoczekiwane: spojrzeć na Wawę oczami kogoś, kto jej jeszcze nie poznał. Niewyjęte. Bardzo mi się podobało.

Nie wiem, zmęczona jestem trochę, trochę przepita. Ale generalnie raczej zadowolona ;)

P.S. Mąż ostrzygł psa. Niektórzy - złośliwi i głupi - mówią, że w schodki. Może i w schodki, ale i tak odwalił super robotę. Pimpiakowi się podoba :)