Marudzenie i cieszenie
Od czterech dni: raz od trzeciej, innym razem od piątej rano... komputer. Przerwy na posiłki, wieczorem pad i niemożność nawet patrzenia na małe, czarne i zazwyczaj bardzo lubiane przeze mnie urządzonko. Google (niech je Pan zaleje pomyślnością wszelką, bowiem kocham je miłością wielką) przez wakacje - czyli kiedy mnie nie było - wprowadziły rewolucyjne zmiany we wszystkich usługach. Najpewniej stopniowo, ale dla mnie, wskakującej w to dopiero teraz - nagle. I się uczę od nowa...
No, to pomarudziłam. Ale tak naprawdę, to bardzo się cieszę :)
A, właśnie, nie pochwaliłam się - w międzyczasie tak zwanym zrobiłam sobie dziurki w uszach (znaczy zapłaciłam komuś, aby mi zrobił) i przy okazji niejako nauczyłam się robić kolczyki, żeby robić dla siebie. I się udało. Mam takie, jakich nie ma nikt. Nie jedne, tylko ileś tam par. Mała rzecz, a cieszy ;)
Innych rzeczy też się nauczyłam, ale o tym będzie później.
K. w pracy jeszcze, zasuwa jak dziki, ale dzięki niemu właśnie powoli wychodzimy z dołka. Bo moja praca to jest - jeśli chodzi o zyski - niestety, ale trochę taka przyszłościowa raczej, grrr...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz